środa, 22 stycznia 2014

N. jest moim promyczkiem radosnym.

Poniedziałek, 17.00. Zamówiłam taksówkę pod blok, nałożyłam płaszczyk, weszłam w chmurkę perfum i pojechałam do fryzjera. Bezrobocie po warszawsku. Moja N. umówiła nas na strzyżenie, farbowanie, regenerację i inne dobrodziejstwa. Wspaniale, kobieco. Delicje i relaks. Prawda? NIE.

- Oooo, jak ładnie, może tak byś chciała? - zagaduję N., bo od pół godziny nie może się zdecydować na fryzurę.
- Nie, brzydko.
- Tu jakie ładne! - zachęcam.
- Brzydal.
- Patrz jaki piękny blond z grzywką, ależ dziewczęco, spójrz tu... - mówię niezrażona.
- Chyba ty...- warczy N.
- A te się tak ładnie układają bez czesania, jeno szast prast na wietrze i gotowe!
- FATALNE.
- O, takie fale dodają objętości, popatrz - uśmiecham się mimo wszystko.
TOSEZRÓB! BRZYDKOOOOOO! JESTEŚ BRZYDKAAA! Wszyscy jesteście brzydddcyyy! Pani jest brzydka, pan jest brzydki, BRZYDAAALEEEEEE!

A Pan Brzydki tam siedział w przestrachu. Wiekowy człowiek, zmęczony życiem, ale elegancki. Przyszedł do salonu, żeby ogłady sobie dodać, choć wcale mu jej nie brakowało. Zamówił strzyżenie, usiadł. Pani Markotna - ta sama, która doprowadziła moją N. do podłych nastrojów - okręciła kabelek maszynki do strzyżenia wokół nadgarstka i zaczęła nią miarowo mruczeć. Mrrrrrr.... brrrrrrrrr.... mrrrrrrrrrrrrrr... - pięć minut. Brrrrrrrrrrrrrrr.... mmrrrrrrrrrrrrrrrr - dziesięć minut, piętnaście.

Wszystko w salonie zastygło w otępieniu. Poza moją N., która bystrym okiem zaobserwowała zanik funkcji życiowych i napisała mi SMS z fotela metr obok:



Nie umarł jednak, przysnął jedynie. I wyglądał jak bóstwo. Ja też wyglądam jak bóstwo - RUDOBLONDBÓSTWO! - niezależnie od tego jak wyglądam. Tak już jest, taką mam autopercepcję. Moja N. natomiast twierdzi, że jest rudą marchewą, mimo że Pani Markotna skrupulatnie zmieszała Popielaty Blond z Gołębim Siwoblaskiem oraz Księżycową Łuną, aby uzyskać wyraźnie wymagany przez N. kolor srebrnozłoty. Taki też wyszedł, ale N. ma kiepską autopercepcję niezależnie od fryzury. Promyczek radosny.

PS: Pamiętacie, jak opowiadałam bajkę dla Chrześnicy? Były tam czereśnie i bujanie się na linie nad rzeką. W tej bajce, chociaż nie z imienia, była też koleżanka A. zza płotu. Koleżanka A. była mi bliższa niż siostra cioteczna O., bo chętniej glizdy jadła, więcej się całowała i miała ładnego, starszego brata. Bardzo dużo sympatii do koleżanki A. zza płotu zawsze miałam. Okazuje się jednak, że była to sympatia jednostronna, a koleżanka cały ten czas ZBIERAŁA NA MNIE TECZKĘ. I zrobiła w ten weekend skan teczki, przesłała mejlem podpisane przeze mnie dokumenty, zagroziła publikacją. Więc ją wyprzedzam, publikuję fragment i TAK, OWSZEM, przyznaję - dużo piszę o kupach. Od zawsze, na zawsze. Sprawy bliskie ludziom.

Kiedy to piszę, jest rok ok. 1995. Za 20 lat od tej chwili będę ze wstydem tłumaczyć ludziom, że miałam wówczas niespełna dziesięć lat. DZIĘKI, AGNIESZKO ZZA PŁOTU!

PSPS: Dostałam oburzonego esemesa od oburzonej znajomej z informacją, że moja ocena filmu Grawitacja ("wcale nie tak wspaniale!") jest zbyt ostra, niesprawiedliwa i oburzająca. Znajoma bardzo lubi Sandrę Błulok. Dodatkowo moja N. - krew z krwi, psia krew! - stwierdziła rzeczowo, że "CHYBA TY!", kiedy jej powiedziałam, że film mi się w ogóle oskarowy nie wydaje być. To ja się ino szybko wytłumaczę: siłę ciążenia, czyli grawitację i jej brak pokazano faktycznie BARDZO ŁADNIE. Ale - ALE! - ale waliłam płaską dłonią po czole przy marnych monologach o martwej córce. Wzywałam nadaremno bogów, kiedy w zupełnie NIE(!)PATOWEJ sytuacji pan Clooney postanowił się puścić w otchłań wszechmocy, zamiast poinstruować Sandrę: "zegnij kolano, a oboje przeżyjemy!". Przewracałam oczami, gdy najpierw ją kosmos porwał, potem się prawie udusiła, potem zamarzła, potem spłonęła, żeby na końcu się niemal utopić. Dałabym więcej Malin niż Oskarów. Ale grawitację i jej brak pokazano ładnie, tak. No, no. Owszem. Nie chciałam być niesprawiedliwym wywrotowcem.
Meldunek późnonocny:

1. W zeszłym tygodniu obejrzeliśmy Hobbita (wspaniale!) i poszliśmy w kilka wytwornych miejsc, bardzo luksusowo! W tym tygodniu obejrzeliśmy Grawitację (wcale nie tak wspaniale!) i jedliśmy odgrzewane ziemniaki, zatem tendencja spadkowa.

2. Dziś byliśmy u babci G. z okazji Dnia Babci. Zjedliśmy chłopski garnek bardzo wspaniały, popiliśmy pigwówką przednią. W międzyczasie Polska wygrała z IKEĄ w piłkę ręczną mnóstwo do niewielu. Bardzośmy kibicowali w związku z tą pigwówką. Z rozmowy wyszło, że teściowie kupili nowy dywan, co zmienia kolor w zależności od nastroju osoby stojącej na nim. Dużo się dzieje w branży prząśniczek. 

3. Jutrodziś, czyli jak wstanę, będzie o blondynkach, rudych i listach z dzieciństwa. Przed snem udoskonaliłam system i oto mamy SUBSKRYBCJĘ po prawej stronie szafy - o tamtam! - TAM! Widzą? Wyraźnie podpisana. Kto się cieszy?

4. Zapodaję najpiękniejszą piosenkę tygodnia. Komu kolanka nie zmiękną przez uśmiech wokalisty w ostatniej scenie teledysku, ten jest niewrażliwy i umrze w samotności zjedzony przez owczarki alzackie:


Ku przestrodze:


wtorek, 14 stycznia 2014

Mamy takiego kolegę, co to jest najpiękniejszy ze wszystkich kolegów świata. Kolega P. jest pięknie uformowany, bardzo uprzejmy i mieszka daleko. Trenuje sporty walki i chodzi do dyskoteki, a czasami lubi trenować sporty walki na dyskotece i wtedy ma kłopoty. Kolega P. nie jest jednak zbójem: lubi swoją mamę, a jego mama lubi jego, więc daje mu słoiki z obiadami. A jak się słoiki skończą, to kolega P. gotuje sam. I dzwoni wtedy do mnie z drugiego krańca Polski z pytaniami różnej maści, jak: "czy w grochówce NAPRAWDĘ jest groch? taki zielony?!", albo "z czego są BURACZKI w słoiku?", lub "po czym poznać JAK DUŻA ma być szklanka? bo piszą, że do pizzy dwie szklanki mąki, a ja mam różne szklanki, to KTÓREJ DWIE?".

W weekend miałam Bardzo Ważne Spotkanie: przyszedł Pan Zarządca wystawić fakturkę, pobrać opłatę i wyjaśnić, które ze ścian w mieszkaniu należy KONIECZNIE zburzyć JAK NAJSZYBCIEJ, żeby w dużym pokoju działało ogrzewanie w podłodze:

- ... dodatkowo proponuję, żeby ROZPRUĆ PODŁOGĘ, znaczy tylko PANELE ZERWAĆ, tak szast prast, bo to nigdy nie wiadomo, czy nie będzie Panu Hydraulikowi WYGODNIEJ przecież, tak?

- Drrrrrrrrrrrr, grrrrrrrr, brrrrrrrr – rozlega się z mojego popiersia. W oczach Osobistego konsternacja, a Pan Zarządca zastanawia się ILE TO JA MAM W SUMIE LAT i czy to możliwe, żebym już miała rozrusznik wstawiony, do tego z funkcją masażu. Uśmiecham się, że niby nic, więc Pan Zarządca kontynuuje:

- Tak, zatem ekipa przyszłaby w tygodniu, bo DOŚĆ WAŻNYM jest, żeby ogrzewanie jednak w mieszkaniu było, na wypadek jakby zima się zrobiła, czy też gdyby 17oC nie wystarcz...

- Wrrrrrrrrrrrrr, wrrrrrrrrrrrrr – rozlega się znów z mojej klatki piersiowej. Pan Zarządca zastyga i wyczekująco patrzy. Osobisty chce poratować moment, więc dyplomatycznie rzuca w Pana Zarządce mandarynką, dla niepoznaki.

- Eghhmmmtelefon – staram się zagłuszyć warczenie, ale nie działa, więc odbieram.

– Eghmmm egghmm, nie teraz, Paweł - MAM SPOTKANIE!
- Ale to BARDZO WAŻNE!
- NIE, teraz nie mogę, M-A-M-S-P-O-T-K-A-N-I-E! - syczę.
- Agata, ale to jest WAŻNE, MUSISZ!

Wyłączam. Osobisty mruga porozumiewawczo, BARDZO z siebie dumny, że PANOWAŁ NAD SYTUACJĄ i przestaje w Pana Zarządce rzucać mandarynkami. Pan Zarządca z posępną miną kontynuuje. Resztę spotkania spędzam z wizją:

- wybuchu na Wawelu i kolegi P. dzwoniącego do mnie ostatnią niezwęgloną rączką,
- kolegi P. dzwoniącego spod gruzu mieszkania, trzymającego telefon ostatnią nieprzysypaną zwałami betonu rączką,
- spienionych tabunów wody przewalających się przez mieszkanie kolegi P., dzwoniącego do mnie ostatnia niezatopioną nóżką,
- czterech wielkich czeczeńskich morderców seryjnych z dyskoteki i kolegi P. dzwoniącego do mnie, trzymającego telefon ostatnimi nie wybitymi ząbkami.

I mnie! Podłej krowy, odkładającej telefon ze słowami „NIE MOGĘ, MAM SPOTKANIE!”.

Zatrzaskuję za Panem Zarządcą drzwi po spotkaniu i tratując Osobistego, szafę po babci G., drzwi i ławę, lecę do tarasu w 2.5 sekundy, bo tam najlepszy zasięg. Wybieram numer telefonu mojego przysypanego gruzem kolegi P., leżącego z wybitymi przez Czeczeńców zębami i zwęglonymi rączkami smętnie dyndającymi na wietrze.

- PAWEEEŁŁ!!! CO SIĘ STAŁO!!!
- Agata? MIAŁEM WAŻNĄ SPRAWĘ!
- TAK!??
- AGATA! Jak mogłaś! Nie odebrałaś! To kwestia życia i śmierci!
- TAK!!???!?!?!
- JAK SIĘ ROBI KOGEL MOGEL? AAAGAATAAA!!?!?????


Fenkju, gut najt.
PS: Koty-przybłedy nam srają na tarasie. Jednego przyłapalam: stara, siwobrunatna kocica, niby mało dynamiczna, ale pełna wdzięku. Mówimy na nią Irena Santor. Irena Santor nasrała nam na taras.

piątek, 10 stycznia 2014

Wezwali mnie, jednak. Na rozmowę kwalifikacyjną. Aaaa! - bo Wam nie mówiłam – wysłałam CV. I wezwali mnie. To poszłam, wyznałam co wiem, wyjaśniłam, że nie warto i chyba byłam przekonująca, bo nie zadzwonili. Taka sytuacja.

Dzień wcześniej PEWNA propozycja padła, od PEWNEJ pani. Już niemal myślałam, że nie umrzemy z Osobistym z głodu, ale mogłam niechcący panią spłoszyć nadmiernym entuzjazmem, więc może jednak umrzemy. Tak więc kryzys mam – jeszcze nie finansowy, ale już egzystencjalny. Nic mi się nie chce, jestem do niczego. Tu będę siedziała aż zaśmierdnę i mnie owczarki alzackie zjedzą, albo inny szlag trafi.

A w międzyczasie moja Chrześnica ma urodzinyBo ja mam Chrześniaka i Chrześnicę. Z jednej matki zrodzeni oboje - wzięłam hurtowo, bo SWOI SĄ i wyjątkowo ŁADNI oboje. 



Brzydkich bym nie brała, ZASADY MAM. Zresztą w mojej rodzinie dobre geny jakieś krążą, mało mamy brzydkich. Wszyscyśmy do siebie podobni i bardzo lubimy się porównywać. W każdej rodzinie dzieci się porównuje. Tylko w normalnych rodzinach jest tak, że:

- liczy się pieprzyki na łopatce i krzyczy O! O! JAK U WUJKA STASIA! (przeważnie za liczenie pieprzyków zabierają się właśnie wujkowie, a liczyć chcą szesnastoletnim kuzyneczkom: „chodź do wuja na kolana Jadwiniu, wuj policzy...”),
- porównuje się zeza pociechy z zezem babci Władzi,
- ogląda się dziurki w brodach i wali tłustym paluchem w zdjęcia z albumu: „O, JAK TEN, TEN I TAMTEN TEŻ ZA MŁODU!,
- porównuje się grzywkę trzymiesięcznego oseska z pożyczką na głowie ojca: „OOO! ZUPEŁNIE JAK TATUŚ”.

A u nas? U nas w rodzinie jest taka jedna cecha charakterystyczna, którą objawia każde dziecko narodzone i wedle której porównujemy, czy dzieciak jest swój, czy sąsiada. Dziadek W. zeznał, że moja rodzicielka cechę objawiała, ja wiem, że też cechę objawiałam i chrześniaki moje objawiać będą. Wcześniej, czy później objawia ją każdy w rodzinie i po niej, jak Kopciuszka po bucie, a krowę Milkę po kolorze, poznajemy dziecko JAKO NASZE! I dlatego wiem, że taki na przykład Chrześniak jest swój, nie jakaś podróba. Cecha ta nazywa się anotak.

Przeważnie w godzinach późnonocnych Chrześniak zwleka się z łóżka i komunikuje w drodze do toalety:

- AAAAA! NO TAK! Mamo! Zapomniałem – na jutro muszę mieć do szkoły strój świerszczyka/ kogutka /pokemona /wróżki /królewny /tramwaju /żaglowca na 8 rano. Na ocenę. To ja idę już spać…

Dopuszczalne są jeszcze inne opcje:
1. muszę mieć na jutro rano karmnik dla ptaków z ornamentem w winobluszcz,
2. muszę na jutro mieć makietę Oceanu Atlantyckiego i żeby syreny śpiewały,
3. muszę na jutro mieć wulkan z żarówką i bateryjką, i żeby lał lawę KONIECZNIE,
4. muszę na jutro ułożyć pieśń pochwalną, dwanaście zwrotek i komiks ilustrujący o Królowej brytyjskiej!

I wtedy jego matka rodzona – czyli moja siostra – dzwoni do mnie o pierwszej w nocy, bo JESTEM CHRZESTNĄ, więc MAM OBOWIĄZKI i mówi:

- Oooo, cześć ciotka, nie śpisz?
- Mmmfffmmbbmlllll...
- To dobrze, bo TWÓJ CHRZEŚNIAK MA SPRAWĘ.
- Ffppplllllbluuuup?
- No, TAK WIĘC TAK, tego, no, JAKBYŚ MOGŁA, to dwanaście zwrotek na cześć Królowej i komiks Z TEJ OKAZJI, szkic jakiś NA SIÓDMĄ RANO, żebym zdążyła pokolorować, ok? Dzięki. To pa.


Chrześnica też jest swoja, ale ją mam na razie z bani, bo jeszcze nie chodzi do szkoły, nie robi kariery, totalny fajrant. Ale pod te jej urodziny, co to je dzisiaj ma, opowiem jej bajkę. Sobie przeczyta, jak będzie już chodziła do szkoły, a ja będę zbyt zajęta robieniem na 8.00 rano stroju kogutka, żeby ją zabawiać.

Reszta nie musi czytać, chyba że też ma urodziny.

Dawno temu, za kajtka, dużą część wakacji spędzałam z moja cioteczną siostrą O. u dziadków. Nie tak daleko od domu, będzie jakieś 5km, niemniej dla mnie i ciotecznej O., był to kawał drogi od cywilizacji. Czasami oddawano z nami jakiegoś kuzyna, albo brata – ale oni się w tej opowieści NIE LICZĄ, bo na drzewa nie włazili, nad rzeczką na linie nie wisieli, nie umieli zjeść glizdy i nie całowali się z chłopakami (w związku z czym dziś jeden i drugi jest inżynierem z dyplomem politechniki, świetnym facetem, fachowcem, pasjonatem, specjalistą, a ja studiuję permanentnie kolejny rok, piszę bloga o bezrobociu, a jak skończę kiedyś studia, to nie będę żadnym fachowcem, tylko humanistą nieoczytanym, co to się chętnie za kajtka całował). W każdym razie u dziadków spędzałam dużo czasu.

Każdego ranka, budzono mnie i moją cioteczną O. chrupaniem bułki do ucha. Babcia K., która nas totalnie, ekstremalnie, potwornie i na maksa rozpuszczała, leciała rano do piekarni i budziła nas przystawiając do ucha BUŁKĘ i CHRUPIĄC nią. A jak się już obudziłyśmy to babcia K. pytała:
- Zgadnijcie co dla was kupiłam!
A my:
- Czereśnie!
A babcia K. rzucając nam na łóżko piętnaście kilo czereśni pytała:
- Tak, I CO JESZCZE?
A my:
- Wiśnie!
- Tak i co jeszcze?
- Truskawki
- Tak, i co jeszcze?
- Jabłka!
- Tak i co jeszcze?
- Pomarańcze!

- Tak, i co jeszcze?
- ...

I tak po wymienieniu całego asortymentu sklepu Dudkiewiczów (co to na rogu dwóch ulic po dziś dzień działalność prowadzą, bo im babcia K. utarg za dwie dekady wyrobiła), dostawałyśmy do łapy po wielkiej kostce LODÓW CALIPSO + najświeższy numer Kaczora Donalda ze skrytką na ściągawkę w kształcie linijki, albo "Popcorn" z naklejkami Krystyny Agilery. Codziennie! Ku zgrozie i przerażeniu rozsądnego dziadziusia W., który chciał nas – jak te kozy i kury swoje - karmić solidnym śniadaniem i niekoniecznie dopierać pościel z lodów Calipso, wiśni, czereśni, truskawek. PFFffff.... 

Babcia K. mu tłumaczyła, że to nas uczy dzielenia się, że to na dobre nam wyjdzie. Bo z kuzynem i bratem z założenia miałyśmy się podzielić, ale wiadomo - różnie bywało - bo oni glizdy nie potrafili zjeść, z chłopakami się nie całowali, na linie nad rzeczką nie gibali.

Dziś już nikt nie umie budzić chrupiąca bułką. Babcia K. przeszła na druga stronę i żyje w swoim świecie. Ja swoich chrześniaków tak nie budzę, bo mieszkają 1 124 mil czyli 16 godzin 36 minut ode mnie. Ale Chrześnico ma wiedz, że zawsze - o każdej porze dnia i nocy - ulepię Ci makietę Oceanu Atlantyckiego, a syreny będą pięknie śpiewać. Najlepszego!

piątek, 3 stycznia 2014

Przedsięwzięliśmy z Osobistym różne postanowienia noworoczne. Moje ulubione jest takie, żeby codziennie zrobić coś wartego zapamiętania, poznać kogoś wartego poznania, albo być świadkiem czegoś, co warto zapisać dla potomnych. Poetycko rzecz ujmując, chodzi o to, żeby każdy dzień miał znaczenie. Wspaniale, tak?

Dokumentujemy zatem, coby potomni wiedzieli, że da się.

Pierwszego stycznia leżeliśmy zdechnięci: ja z zakwasami w nogach, śmierdząca i niewyględna, jak spuchnięta, nieświeża flądra na plażach południa. Osobisty przykładał twarz do ściany w poszukiwaniu kojącego chłodu i bełkotał, jak wędrowiec na pustyni po udarze słonecznym: "piiiić.....blahblahfluhhhmmmh..." albo "pi....flaflapfffblughhhmmm...ć". Stopy bolały mnie tak, że nie miałam siły iść do kuchni. Osobisty też nie mógł, bo nie wiedział gdzie jest kuchnia. Na szczęście było nam niedobrze, więc nie chciało się jeść. I już prawie - PRAWIE! - byśmy wzięli i zmarnowali dzień cały, ale - ALE! - ale heroicznie zebraliśmy się w sobie i złapaliśmy za telefon, coby dziękczynnie obdzwonić wszystkich Wielkich Obecnych, co to nam taki stan ducha i ciała zasponsorowali. Oto oni:

Wielcy obecni. Zdjęcia nie poddawano retuszowi.
LEGENDA (od lewej patrząc):
- w kraciastej koszuli wygina się przystojny kolega S., ukochaniec mojego Osobistego, ukochaniec mojej N., co to najdłużej wytrzymał ze wszystkich i jeszcze meczyk w piłkę nożną o 6 nad ranem proponował rozegrać, co zresztą panowie uczynili,
- w paski, coby się do ukochańca za bardzo nie upodobnić, uda zaciska moja N. i już tutaj jej wyraz twarzy wskazuje, że będzie się czuła słabo na żołądku za niecałe 6 godzin,
- na górze, ze łzami wzruszenia w oczach wystaje najpiękniejszy kolega M., dzielnicowy amant, najbardziej stateczny człowiek na imprezie, co to cierpliwie i ze spokojem wypijał każdą kolejkę, nikomu nie odmawiał, nie wchodził w konflikt z przeznaczeniem,
- zaraz obok, w fioletowej koszuli widzimy szczęśliwe oblicze kolegi Rodaka, co to obtańczył wszystkie panie, obtańczył w dzikim tangu swoją śliczną A., ale najbardziej obtańczył Osobistego, a zdjęcia z ich gorącej salsy stanowią bazę przyszłorocznych kartek świątecznych:

Gorąca salsa. Zdjęcia nie poddawano retuszowi.

- na górze obok Rodaka (także w fiolecie, bo rodacy są już tacy, że się ubierają cacy) stoję ja, a ja nie wiem osochosi?! oraz jatutylkosprzątam,
- pode mną, wściekła na cały świat, że wszyscy stoją w miejscu zamiast tańczyć, stoi i pierś dumnie pręży pięknooka koleżanka A., żona błękitnego ex-barmana, moja osobista królowa balu, z którą gardło zdarłam śpiewając sąsiadowi przez płot różne piosenki Bajmu, albowiem na takie reagował najlepiej i puszczał najwięcej fajerwerków. Słyszano pogłoski, że chciał nas zagłuszyć.
-  na górze, w chłopięcym błękicie stoi i do piersi mnie przytula kolega M., ex-barman, król parkietu, mistrz piruetów, master of bioderka, co to Hakiela i Maseraka tańca uczył, a kobiety na parkiecie rozgrzewa do czerwoności, na co pozostali panowie patrzą bezradnie i z uznaniem,
- pod kolegą błękitnym stoi i lewą ręką smyra mojego Osobistego po jajkach koleżanka G., nasza piękna ex-siąsiadka, imprezowa DJka, co to każde słowo każdej piosenki znała i dumnie śpiewała, prowadziła wężyki i wyginała ciało w parabole, które przy jej błogosławionym stanie powinny być zabronione,

Kochamy koleżankę G. Zdjęcia nie poddawano retuszowi.
- koleżankę G. przytula Osobisty, a kto mu się przygląda, tego muszę ostrzec, że to ujęcie zawiera lokowanie produktu,
- pod lewą pachą Osobisty trzyma dodatkowo najpiękniejszą z dziewcząt, śliczną koleżankę A., oblubienicę Rodaka, królową tanga i niskopodłogowych tańców latynoamerykańskich.

 DZIĘ KUUU JEEE MYY!

Drugiego stycznia niemalże byśmy dobrą passę przerwali, ale zorientowałam się w porę, że towarzysko i przygodowo ten dzień do niczego nie zmierza, więc teściów na kolację zaprosiliśmy. Zawsze to chociaż przygoda z gotowaniem. Było więc wino, schabowe roladki od rodzonej matki, kopytka i pies w łóżku, bom po winie i schabowych zasnęła

Zdjęcie poddawno retuszowi wielokrotnie, ponieważ pierwotnie wyglądało tak:

Trzeciego stycznia, czyli dziś, są imieniny babci G.! Nie potrzeba wysiłku, żeby z tego dnia cenne nauki wynieść, nowe znajomości zawrzeć, pouczające doświadczenia zdobyć. Wystarczy, że wieczorem jedziemy do babci G. na ciasto. Szkoła życia!