poniedziałek, 24 marca 2014

W zeszłym tygodniu babcia G. mówiła, że wiosny na razie nie będzie, bo jeszcze nie szły u niej mrówki. U nas szły, u sąsiadów też, ale u babci mrówek nie było, a inne się nie liczą. Wiem, co mówię – co roku przez babci dom mrówki robią wiosenny przemarsz. Przez kilka dni idą wzdłuż wytyczonej przez siebie trasy. Bardzo są grzeczne, czasem tylko się poczęstują ciastem, ale główny motyw przemarszu jest, że po prostu idą. A dzień później mamy full wiosnę: krokusy, baranki, bocianki i żaby.

W tym roku się trochę o nie - te mrówki - martwiłam, bo babcia G. kazała sobie remont w listopadzie zrobić, parkiety poinstalować bez dziur, listwy poprzybijać prosto, okna nieludzko szczelne wstawić. Ale miałam nadzieję, że sobie poradzą.

No i - HA! Haha! - no i babcia G. dziś dzwoniła powiedzieć, że u niej WCZORAJ SZŁA MRÓWKA! Na razie JEDNA, ale wszyscy BACZNOŚĆ!

 Jaki jest teraz plan działania? Najpierw sprzątamy, potem wietrzymy kołdry, na końcu malujemy pisanki? Czy od razu łapiemy się z jajka? Niech mnie ktoś poinstruuje!

piątek, 21 marca 2014

Byłyśmy dzisiaj z:
 - I., co to ciągle pracuje ze Złą Szefową i wyrwać się nie może,
- B., co to sprytnie wrzodów dostała i się pierwsza wyrwała,
- A., co to jest moją ulubienicą, żoną barmana, 
- N., co to jest moją N.,
- A., co to jest szwagierką B. i jest taka najładniejsza,
- A., co to wygrała Bubble Tea, roczną dostawę, choć nie lubi, nie cierpi wręcz,
- A., co to znowu wygrała zabieg kosmetyczny, więc WYRAŹNIE ODDCZUŁA, że coś jej sugerują...

... i mną na "Lejdis Night". 

Chodzimy co miesiąc od HOHOHO... - jak dawna. Oglądamy kinowe premiery, ryczymy, zbieramy nagrody, obgadujemy inne flądry, co przyszły nie z nami i też nas obgadują. Taki kobiecy zjazd raz w miesiącu. Mamy taki zwyczaj. 

Zwyczajowi temu bardzo dopinguje Osobisty, bo jak ja mam wieczorek wychodny, to jemu z nieba spada do stóp wolny wieczór. Osobisty zdziwiony podnosi go, ocenia potencjał, a potem SPĘDZA.

Dzisiaj spędzał oglądając strzelanki i wybuchy. Wracam do domu i słyszę huki. Myślę: "dokument pewnie ogląda, taki ambity o wojnie, bo on taki politolog i idealista ten Osobisty mój, że nic tylko o pokój na świecie by walczył!". Zerknęłam i ja, coby się odchamić, ale nie - jednak nie. To Bondy były, jeden za drugim.

Obejrzałam i mam opinię. Moim zdaniem lepsze są te stare, ale Osobisty woli nowe. Ja bym mogła ciągle oglądać te, w których występuje Sean Connery, ale Osobisty niekoniecznie. Tłumaczy mi cierpliwie, że lepszy jest Roger Moore. Tak, to bardzo w porządku chłopak o aparycji sklepowego manekina.

Po jakichś sześciu Bondach, wiem o tych filmach wszystko i dam Wam, dziewczęta, skrót taki, cobyście chłopów zaskoczyć mogły. Ale - ALE! - ale niech czyta tylko ta, co się nie boi wiedzieć! Bo z jednej strony to fajnie rozgryźć jakiś system, ale z drugiej żaden Bond już Was niczym nie zaskoczy. Więc jednak trochę niefajnie.

NA SWOJĄ ODPOWIEDZIALNOŚĆ, TAK?  
No. To z Bondem jest tak:

1. Każdy film z Bondem zaczyna się zadymą przedczołówkową. Zadyma przedczołówkowa stanowi wprowadzenie do głównej akcji Bonda i obligatoryjnie kończy się co najmniej jednym trupem.

2. Następnie jest czołówka z firmową piosenką Bonda. Co jak co, ale Bondy piosenki maja  znakomite. 

3. Czołówka jest wspaniale seksistowska i za każdym razem skupia się na żeńskich elementach anatomii w różnym przybliżeniu, zatem SPOKO.

4. Po czołówce następuje zawiązanie akcji w biurze Bonda. Zwierzchnicy Bonda przypisują mu delegację służbową, a Bond żartuje ze (spojler alert!) ś.p. Miss Moneypenny.

5. Następnie Bond obowiązkowo zapoznaje piękna kobietę. I ta kobieta jest MEGA ZŁĄ jędzą.

6. Ogólnie wiadomo BAN-KO-WO, że ta pierwsza jest MEGA ZŁA i zdradzi Bonda. Dopiero ta druga będzie DOBRA. A Bond, ta jałopa-sierota, NADAL TEGO NIE WIE, po dwudziestu filmach. A później płacz, zgrzytanie zębów i wydobywanie się z opresji. I po co? Zamiast sobie tą pierwszą odpuścić? PFF... też mi super agent.

7. Następnie jest poznanie DRUGIEJ pięknej kobiety, tym razem dobrej. No i pościg. Matko bosko kołysana! Jakie te pościgi sa nudne. Na scenach pościgu spokojnie można naszykować kolację, wydziergać obrus pod zastawę, zjeść dwa ciepłe posiłki, pozmywać, odpisać na mejle i zrobić manikjur. Ziew.

8. I dochodzimy do ostatniego etapu, czyli Totalnej Zadymy Końcowej. Owszem, Bond uratuje ludzkość, ale rozpierducha na koniec być musi. Kilkaset trupów i dymiące zgliszcza. Najlepiej żeby to były zgliszcza jakiegoś supertajnego obiektu wojskowego. Na dymiących zgliszczach, z nienagannym przedziałkiem stoi James Bond i jego DOBRA kobieta. A ta ZŁA leży przygnieciona gruzem – GIŃ FLĄDRO, GIŃ!

I już, mamy przebój kinowy. 

PS: A propos Bonda - dzisiaj była premiera "Nauki spadania" z Piercem Brosnanem. Całkiem smaczny, nie zapadający w pamięć film. Podobał mi się, więc OCZYWIŚCIE moja N. przewracała oczami w ciemności, mrucząc z pogardą: 

- Ta, jasne! Na drabinę wejdź, baranie jeden. Spadniesz... spadniesz... spadniesz...
- Nie spadnie, cicho...
- SPADNIESZ, SPADNIESZ, OOOOO BUM! SPADASZ... nie chcesz spaść? Spadniesz za chwilę...
- Już zszedł, nie spadł, widzisz?
- NO CO TY, AGATA?! PŁACZESZ?! Pewnie FAKTYCZNIE słuchasz co oni mówią?! Ja tam nie słucham.
- Nie płaczę (chlip smark wciąg)...
- Łojesu, oni teraz będą parą? I to już? Szczęśliwe zakończenie? CHYBA SIĘ PORZYGAM! WYCHODZIMYYYYY!

Niewiele mówiłam, jak nas wyprowadzali, bo pozwolili nam zachować milczenie.

wtorek, 18 marca 2014

Wiosna z bliska, wios...

Byli my w czwartek - OCZYWIŚCIE i JAK CO ROKU - na TEDx. Kolega Yuri Drabent się oświadczył, koleżanka Maria Mach kazała zaniedbywać dzieci. Full spoko.
 
A od czwartku u nas: słońce? Śnieżyca. Słońce. Śnieżyca? Słońce?! Śnie… - aaaaaa! Zdurniałam już całkiem i podupadłam na nastroju, bo kupiłam pięć par nowych butów do mojej bardzo profesjonalnej i mocno oszklonej pracy, ale NIE ZAŁOŻĘ, bo jak mi moja N. nie dyktuje, co mam założyć TO JA NIE WIEM, a obcymi się nie zainspiruję, bo na ulicach jeszcze koktajl. Niektórzy już wiosennie: obcasik, pęcina odsłonięta, inne panie natomiast nie mogą się rozstać z ukochanym lisem, bo następne widzenie dopiero na Wszystkich Świętych. 

I bądź tu człowieku mądry! W taką pogodę? PFF....

Siedzę więc dzień cały przy odsłoniętym oknie, coby czujnie wiosny wypatrywać, ale przez uwalone okno ciężko dojrzeć. Kiedy myjemy okna, hę? KIEDY JUŻ SIĘ OPŁACA? Bo wiem, że jak Osobisty korzysta ze słońca i idzie umyć samochód, to będzie śnieżyca. Ban-ko-wo.

A ja już bym chciała przystąpić do robót polowych w ogrodzie! Mogę grabić, zamiatać taras, szorować parapety po zimie, siać chabry, szukać glizd. Niech ciepło już będzie, co?
 
Z tego wszystkiego zjadłam wczoraj kawałek pomidora, czym doprowadziłam do histerii Osobistego: 
- Co ty wyprawiasz?… JESZ WARZYWO? Oszalałaś? Dobrze się czujesz?
 
Nie za bardzo.
Chcę wyprowadzić nowe buty na spacer.

niedziela, 9 marca 2014

Od teścia dostałam wczoraj cukierki z pianką, bo mówi, że jestem taka słodka i puchata. Od wujka B., męża babci G., dostałam cukierki z wódką, bo mówi, że jego nie oszukam. Podziękowałam, dygnęłam i do snu bym im się - tym cukierkom - dała ukołysać NA TYCH MIAST, ale Osobisty przezornie cukierki schował i mówi, że bez zagrychy jeść nie pozwoli. Obudził mnie wczoraj skoro świt, wyłożył zagrychę z prezentem na talerz i mówi: 

- Jedz, będziesz miała siłę obiad robić!

Śledzie z kabanosem i perfumą do cukierków z wódką.

Romantyk mi się trafił. I nawet byłam gotowa romantykowi ziemniaka obrać, świniaka utłuc, albo jelonka oprawić, ale żołądek mój dzisiaj niekomunikatywny był:

- Zjemy coś, dobra? - zagadałam.
- Nie - stanowczo odmówił żołądek.
- Weź się, no chooo...
- Wódkę - mruknął.
- Rano była wódka! Ooo, zobacz: pomidorek. Musimy mieć jakąś witaminę, tak?
- Nie - żołądek skrzyżował ręce na piersi i odwrócił głowę.
- Rybkę?
- Nie.
- Kanapkę z jajkiem?
- Nie.
- Z dżemorem? Mamy cały słoik domowego, od rodzonej mamu...
- SOBIE TEN SŁOIK WETKNIJ WSADŹ SOBIE WYPCHAJ SIĘ TY NIM JA CIEBIE!

Osobisty zdiagnozował, że wymyślam, bo mi się gotować nie chce i zarządził: - Weź się uczesz kobieto, idziesz ze mną mnie nakarmić!

O karmieniu Osobistego trzeba wiedzieć dwie rzeczy: po pierwsze zupą to się myje ręce, zupy się nie je. Po drugie: jak nie ma mięsa, to lepiej żeby był makaron. Bo jak nie mięso i nie makaron, to to kiosk Ruchu jest, a nie knajpa.

Trzymając się tych RACJONALNYCH kryteriów, obraliśmy azymut na kuchnię Króla Macieja. Król Maciej to żadna tam osoba. Król Maciej to postać jest! Kiedyśmy w zeszłym roku pierwszy raz do Sieny poszli, Król Maciej przyszedł się przywitać i wyjaśnić, jak się sprawy mają:

- Dzień dobry, Maciej Sawicki, szefem kuchni jestem i awanturę mam do was: co wy mnie tu dwa rodzaje makaronu zamawiacie, jak się we Włoszech nieparzyście je?! To ja wam trzeci jeszcze nakładam i jeść mi to triplo-pasta-combinatione ino już, bo sam bawolicę doiłem, coby mozarella w farszu jakość miała wysoką, żadne mi tam popłuczyny! Jedz kochana, jedz! Bo wam już krem z dyni niosę, spróbujesz jaki dobry mi wyszedł. Wiesz, PRZED DANIEM GŁÓWNYM żebyś przekąsiła, tak?

- Czemu nie siorbiesz, jak wciągasz tagliatelle? Ręcznie robiłem, żebyście siorbali. Jak nie siorbiesz, to ja myślę, że ci nie smakuje. ZASIORB!

- No i co ty mnie tu pizzę bez oliwy jesz? W oliwie maczaj, toż ci przyniosłem! Nie, czekaj, nie jedz wszystkiego! Pokażę ci jeszcze 238 innych smaków oliwy, które dzisiaj DLA EKSPERYMENTU przygotowałem w kuchni. Oooo, tu masz pepperoncino o smaku napalmu, spróbuj. Pycha, tak? Ooo, a ta butelka jest z oliwą czosnkową. Powiedz: "aaaaaa..." - no i jak? Mlaskasz, znaczy dobre.

 - Dziecko drogie, nic nie szkodzi, że owoców morza nie umiesz jeść. Już Ci Maciuś robi, już już... - no masz! NA TEN TYCH MIAST mi tu jeść tę krewetkę, co specjalnie przyrządziłem w sosie esencjonalnym! Gdzie widelec, babo durna?! Łapami mi tu za ogonek złap, pancerzyk pociągnij, przekręć, w sosie utaplaj i do pyska! Do pyska całą, śmiałooo! No widzisz, znów mlaskasz. Wspaniale!

- Co z tego, że nie ma w menu? Jak lubisz w sosie winnym, to ci zrobię w winnym! Wina się nie odmawia, to nieludzkie!

Może i nie są to cytaty dosłowne, ale osobowość na pewno obrazują. Król Maciej ma prawie dwa metry wzrostu, nosi włosy w kucyka związane, i przyjeżdża do pracy w słonecznym kasku-orzeszku, przemierzając swoim Rometem Chartem ulice stolicy. Na miejscu kłóci się z dostawcą, że "lepiej, żeby ta polędwica wczoraj jeszcze muczała, bo mniej świeżej nie podam!". A jak mu się parmezan i suszone pomidory kończą, to do właściciela Sieny idzie - pięknego, młodego człowieka, co to klientów gości, jak własną rodzinę - i mówi: "Szefie, na zakupy by się zdało, ino prędko. Ino do Włoch!". Mhm, owszem. Bo jak produkty nie są z Włoch, to Król Maciej siada na podłodze w kuchni i śpiewa włoskie pieśni rewolucyjne. Bo niewłoskiego nie poda.

I nam wczoraj włosko podał:

Rettangoloni z mozarellą i bazylią. "Co ty mnie tu od razu mięso zamawiasz, jak ja dzisiaj specjalnie takie czerwone lepiłem? Masz, jedz!". Więc zjedlimy komunalnie i ŁOJESUJAKIEDOBRE!
Łojesujakadobra polędwica wołowa w sosie z zielonego pieprzu: PRZED OSOBISTYM.
Łojesujakadobra polędwica wołowa w sosie z zielonego pieprzu: PO OSOBISTYM.
Polędwica w sosie winnym. Cokolwiek w sosie winny! SAM SOS WINNY NAWET! Łojesujakiedobre!
Ravioli ze szpinakiem z ricottą i w sosie, co to go Król Maciej na biegu wystrugał, bo moja N. zatrzepotała rzęsami, że sosik by chciała. Ale dobrze, że trzepotała, bo ŁOJESUJAKIEDOBRE!

Krewetki! JEDLIMY KREWETKI! Łojesujakiedobre!
Ravioli triangoli z truflami - łojesujakiedobre bardzo!
Panna cotta z malinami, łojesujakadobra!
Tiramisu, co to lepszego NIE ZNAJDZIECIE, choćbyście szukali. Bo to jest (wszyscy razem): ŁOJESUJAKIEDOBRE!

- PFFFFF... chyba ty! - parsknął Osobisty, kiedy mu powiedziałam, że dziś na obiad mielone. 

PS: W Sienie wszyscy wszystko robią z sercem. Kierownik sali - pan Kubuś najmilszy - rozdawał wczoraj kwiaty pięknym paniom. Mojej N. też dał, bo niebrzydka jest. A kwiaty te rozdawał z miłością serdeczną, więc tak się solidnie trzymają:


sobota, 8 marca 2014

Mój rodzony Tata wpoił mi niechęć do syntezatorów, elektronicznych organków i sztucznych fletów, niestruganych. Niesiona tą kulturową antypatią, wlazłam byłam w nocy na Youtuba w poszukiwałam naturalnych brzmień w muzyce współczesnej, bezwzględnie bez skreczowania. Oprócz hymnu Ugandy i składanki "Woda słona, dobra dla łona", zawierającej nagrania odgłosów lasu i morza dla przyszłych mam, wyskoczyło mi jeszcze "SING OFF" - taki teleturniej, co to jest prawie jak "Taniec na lodzie", tylko bez tańca i bez lodu. Bez instrumentów, dodatkowo. Tylko gębofonami można, inaczej skucha i pobite gary.

I mi się taka piosenka upodobała niezmiernie. Wykon taki, nie? Zatem z okazji ósmego marca upubliczniam publicznie mojej publiczności. Najlepszego, Lejdis!


PS: Wychodzimy dzisiaj świętować Dzień Rajstop i BYĆ MOŻE jeść krewetki. Myśl ta cieszy mnie i obrzydza jednocześnie. Kto lubi krewetki? CZY KTOŚ LUBI MAŁŻE?! Zaraz sprawdzimy, czy my lubimy.

czwartek, 6 marca 2014

Pierwszego dnia mamy sukces towarzyski, pszepaństwa. Byłam w firmie nie dłużej niż półtorej godziny, a już sobie narobiłam wrogów. Stoję na korytarzu i macam wnękową szafę w poszukiwaniu wieszaka. Nagle z hukiem otwierają się drzwi do pokoju 124, wyskakuje pani Helenka i celując palcem w balansującą na biurku panią Basię, krzyczy:

- BŁOGOSŁAWIONA MARIO MATKO NASZEGO PANA JEZUSKA PRZYBITEGO DZIEWIĘCIOCALOWYMI GWOŹDZIAMI DO KRZYŻA, panie Władkuuuuu, chodź pan tutaj i przynieś WIADROOOOO!
- Czy coś się... - zaczęłam pytać, nucąc w myślach "Stayin' alive" Bee Geesów, bo w telewizji mówili, że masaż serca trzeba w tym rytmie.
- Czy coś się stało?! Czy coś się... ?! PFFF... BAŚKA, MŁODA FLĄDRA PYTA, CZY COŚ SIĘ STAŁOOOO! - wysyczała pani Helenka ni to do mnie, ni to do pani Basi - ŻE BEZ POWODU KRZYCZĘ?! A TO, TO CO NIBY JEST?! - pokazała palcem pod biurko. 

Pod biurkiem siedział pająk. Mały taki, pierwiosnek wręcz. Widać, że chłystek, że na wygłupy mu się zebrało. Przeprosiłby i wszystkie osiem nóg wziął za pas, ale Pani Helenka w progu stała.

- Na litość boską, pani Helenko, ludzie przyjechali, spotkania są! Lepiej żeby ten pająk był wielki, bo doprawdy... - zasapany pan Władek krzyczał już zza zakrętu. - Pani mi powie, duży jest? - zapytał, celując paluchem we mnie.
- Ja nie tego... w sumie... - pani Helenka tupnęła złowrogo o próg, więc jak na rozkaz wypaliłam przymilnie: - WIELKI SUKINSYN, ileż to musi żreć?! - zerknełam na panią Helenkę, bezskutecznie szukając aprobaty. - Jak panda, miś taki, albo co! - dodałam z przekonaniem. Kiedy pan Władek wszedł do pokoju, pani Helenka raz jeszcze prychnęła na mnie i trzasnęła drzwiami.

Dla wyrównania zorganizowałam sobie też AŻ DWÓCH adoratorów, ale obaj mówią wyłącznie po francusku, więc jest to niepełnowartościowy związek:

- Żeleplę disą? - pyta jeden, flirciarsko mrygając okiem.
- Ja tylko po kurtkę... - zagrałam niedostępną.
- Wule żę słua tłua miną? - naciska ten drugi, wyraźnie zakochany.
- ... o ta tutaj, ta biała w kratkę... -  udałam obojętną.
- Dątwą mąszeri żewławła kępę? - nie poddawali się obaj.
- ... także tego, no, ja już będę spadać - rzuciłam na odchodne, bezlitośnie łamiąc obu panom serce.


PS: Podprezes okazał się być sympatykiem whisky, więc Osobisty okazał się być sympatykiem Podprezesa. Podprezes opowiedział ciekawą historię o tym, że zgodnie z prawem wszelakim WHISKY jest WHISKY wtedy, gdy jest szkocka, czyli leżakuje na ziemi szkockiej, w glebie szkockiej i w torfie szkockim. Z kolei WHISKEY może być amerykańska, niemiecka, a nawet z Lublina. A jednak jest WHISKY z Kanady i Japonii. Jakim cudem? Bo Kanadyjczycy i Japończycy kupują ziemię szkocką w workach (glebę, torf, runo i co tam jeszcze), transportują do siebie tonami i robią WHISKY na ziemi szkockiej

TAAADAAAAM! 
A ja - flądra jedna! - mówiłam, że praca nie rozwija? PFF...

środa, 5 marca 2014

Jaką kreację wybrałyście na Oskary? Ja wybrałam dwuczęściowy, asymetryczny projekt niezależnego artysty: góra lekko rozkloszowana ku dołowi, rękawy w trzy czwarte, odcienie szarości i srebra, z rysunkiem hipopotama na brzuchu. Dół luźny, inspirowany Bollywoodem, w czerwoną kratkę, na dole zwężany sznureczkami. W ramach akcesoriów miałam też skarpetki w krogulce. SZYKOWNIE OR ŁOT?!
 
Kocham bardzo moją Ellen Degeneres, co to PONOWNIE oraz JAK ZWYKLE, a także NO, AŻ NUDA JAKA ONA JEST WSPANIAŁA, zwojowała serce moje świetnie poprowadzoną, Oscarową galą. A kto nie oglądał i nie miał okazji pochichotać, niech ogląda tutaj dwuminutowy skrót, albo tutaj pyszny i bezkonkurencyjny monolog z otwarcia gali, albo tutaj wywiad DZIEŃ PO z panem, co na Oskary dostarczył pizzę nieświadom, gdzie jedzie. A tutaj wywiad DZIEŃ PO z Jaredem Leto, a tutaj z Lupitą, a ten tam z panią Kejt Blanszet. I dorzucę jeszcze klipy z kilku przemówień dziękczynnych, np. Jareda, bo to fajna historia i może jeszczeeeee... Matthew, bo to Osobistego cichociemna sympatia. I zamykam temat Oskarów, BO ILEŻ MOŻNA? No.

PS: Jutro pierwszy dzień w nowej pracy. Proszę, niech mnie pokochają! Z okazji tej i z okazji BO CZEMU NIE?, a także z okazji wiosny, oraz LEPSZE TO, NIŻ ZAKUPY W WOLA PARKU, zaplanowałyśmy z N. uskutecznić niedorzecznie aktywny tryb życia: trzy razy w tygodniu po pracy na siłownię, dwa razy w tygodniu na spacerek. A potem dwa dni zgnilizny, coby trochę radości w życiu pozostało. Grając pod tę nutę, uruchomiliśmy z Osobistym blender z 1989 roku, co to mi go teściowa oddała nie bez żalu. Blender jest polski, patriotyczny i będzie w przyszłości wielokrotnym bohaterem tego bloga, bo potrafi na przykład zrobić tak:

Truskawki mrożone, banan, jogurt naturalny. Om nom nom.

wtorek, 4 marca 2014

22 lutego 1984 roku, w szpitalu św. Anny nad Wisłą, po dwudziestu dniach leżakowania i dwudziestu dwóch godzinach porodu, urodził się mój Osobisty. Punktów dali mu lekarze jedynie 4 w skali Beauforta, bo ani żywotny nie był, ani wygadany. Nie sądzili, że zwojuje świat. Teściowa pokochała go jednak, jak swojego. 

Z okazji 30 rocznicy tego hucznego porodu, postanowiliśmy ze znajomymi zrobić Osobistemu skrytotajną posiadówkę przytortową. I właśnie TYM się zajmowałam cały miesiąc, i właśnie O TYM nie wolno mi było pisać. Bo skucha by była i w czambuko! - straszyła moja N., a ja się jej słucham. Dwa, lub trzy tygodnie przed skrytotajną posiadówką, zaczęliśmy się naradzać. Najpierw głosowaliśmy w jakim stylu robimy imprezę:

a) LATA '80, co wynika oczywiście z przełomowego momentu w dziejach świata, kiedy to Osobisty zstąpił na Ziemię. Motyw kolorowy, jak to tylko możliwe, cekiny, plastiki, tapiry i kicz. Okulary, szelki, fioletowe legginsy i kasety magnetofonowe. 


b) BOGACTWO, a motyw ten wziął się z odpowiedzi na pytanie: "Co Osobisty kocha najbardziej?" - PIENIĄDZE! Gorące hajsiwo! Płonące satori! Zieloną flotę! Mamooonę! Złote monety! Szeleszczące dolary! Haj$! Impreza w strojach dowolnych, byle PRZEPYCH! Niech będą boa w piórka, pierścienie, diamenty, cygara, cokolwiek.


Po długich dyskusjach, kłótniach i jednej bójce, przeprowadzono bezstronne badanie społeczne, które wykazało, że najlepszy motyw przewodni imprezy to: złoto, złoto i jeszcze raz alfonsi. Zaczęły się więc cichociemne spotkania (w kuchni z teściową), tajemnicze telefony (od kuriera, co ozdoby przywoził), nagłe wyjścia (do Pana Dozorcy, żeby przechował wódkę i balony). A w dniu imprezy, kiedy Osobisty nieświadom spisku poszedł do pracy, zaczęły się roboty remontowo-aranżacyjne.

Malowanie złotym sprayem WSZYSTKIEGO: papierków, koralików, torebek, kapeluszy, broszek, kombinerek, kubeczków, trawnika i Ireny Santor, co srała obok tarasu.
Robienie pysznego, złotego torta, co to wyszedł pyszny i złoty.

Dmuchanie balonów metodą usta-usta (z przerwą od 12:00 do -14:00, kiedym to do Korpo pojechała na rozmowę rekrutacyjną nr 2), wiązanie balonów, rozklejanie $, rozrzucanie serwetek-dolarów.
Wycieranie kurzy, rozrzucanie serpentyn, podłączanie audio.
Aranżowanie FEJSŁOLA.
Rozrzucanie diamentów PRAWDZIWYCH na stole, rozkładanie pieniędzy WSZĘDZIE, polerowanie złotej zastawy.

Aranżowanie złotych aranżacji mojego aranżu.

Zwalczanie grawitacji i akrobatyczne przyczepianie 30 balonów do poteflona (patafiana? plafona?), balansując jedną nogą na wysokości 320cm.
I na koniec gustowne dobieranie BIŻU, albowiem złoto we włosach, na uszach i w pasie być miało.
Impreza zaplanowana została na 19:30, coby wszyscy po pracy zdążyli owinąć rodzinne klejnoty w złoto. Osobisty przychodzi do domu co najmniej dwie godziny wcześniej, zaskoczenie go było więc logistycznym wyzwaniem.  

Zaplanowaliśmy ze znajomymi, że zrobimy tak: kiedy Osobisty wróci, powiem mu, że mam dla niego romantyczną niespodziankę-kolację, albo inny romans wieczorny za zamkniętymi drzwiami pokoju. Powiem, żeby poszedł umyć worka, odświeżył się, a potem niech posiedzi w kuchni przy laptopie i się zrelaksuje, zje obiadek. Przed 19:30 wejdę do pokoju i włączę muzykę. W tym czasie Ekipa Wafla wejdzie od strony tarasu (moja N. poprowadziła imprezę przez tylne furtki). Wszyscy zdejmą kurtki, poprawią złote łańcuchy, ustawimy się SUPER CICHO w powitalną brygadę i ja krzyknę moim najbardziej porno-głosem: "Kooochaaanieeeeee, chodź do mnieeeee!". A potem Osobisty otworzy drzwi, a my "STOOO LAAATTTTTTTTT!". I tak dalej.

Tak zaplanowaliśmy, tak też zrobiliśmy. Wszystko poszło zgodnie z planem, a w obranym motywie imprezowym Osobisty czuł się wyborowo:

Stać go, więc szasta serwetkami na lewo i prawo.
Po piątkowej posiadówce, była posiadówka sobotnia. Tę posiadówkę organizowała teściowa. Była babcia G. z wujkiem-adoratorem, byli rodzice, była piesa. Był szampan i tort w szachownicę, robiony technologią wiedźmińską.

Osobisty dmucha, wszyscy patrzą.
Torty w szachownice są czarnomagiczne i niewyjaśnione, jak tajemnica potwora z Loch Ness i zaginięcie mojej czarnej, skórzanej torebki.

Najlepszym prezentem były listy, które babcia G. i teściu przekazywali przez oddziałową dla teściowej, kiedy Osobisty się urodził. Teściowa przechowała je w pudełku wraz z opaską na rękę, paroma kartuleszkami od lekarza i nieobesraną pieluchą.

List pierwszy z wielu.
Zebrałam kilka uśmiechających mnie cytatów - ot, dla potomności (pisownia oryginalna):

"Bo ja po Twoim telefonie zadzwoniłam do lekarza, a on do mnie z buzią, że Ty powinnaś mieć ze sobą i ściągać sobie pokarm. To ja postawiłam na nogi lekarza i pielęgniarkę, żeby Ci na noc pomogli ściągnąć." - babcia G.

"Cieszymy się wszyscy, że masz swojego upragnionego synka, co prawda po trudach i cierpieniach, ale już wszystko dobrze. Synek czuje się dobrze, bo mnie przekazała doktór z oddziału maluszków. Ty też masz się dobrze." - babcia G.

"Sprawę urodzin już ja w pracy opiłam z personelem. (...) przyjmuje gratulacje jak nowo wybrany Premier [gen. Jaruzelski, przyp. red.] w związku z wnukiem." - babcia G.

"Gieniulka mi mówiła, że nasz synek i jego mamusia są najładniejsi ze wszystkich w szpitalu. Kotku przywiozłem Ci tę ściągaczkę bo mi Gienia powiedziała, że jest Ci b. potrzebna. Chciałbym, żeby moje cycuszki zawsze były zdrowe i ładne jak do tej pory" - teściu Z.



W taką rodzinę się wżeniam. 
Przyfarciłam, nie?

poniedziałek, 3 marca 2014

PS: Kto wiedział, że tak trzeba? RĘKA DO GÓRY!


NIE MAM CZASU, ZAROBIONA JESTEM! 

Nowy Prezes zaprosił mnie na rozmowę. Kazał usiąść, zapytał o to i owo, pokiwał głową, powiedział, że zadzwoni za kilka dni. Zadzwonił faktycznie, zaprosił ponownie i powiedział, że no trudno, może być, jak już nic lepszego nie dają, to nadam się i ja. I w ten sposób już nie jestem bezrobotna. Jestem teraz korposuka.

I choć nie jeżdżę jeszcze do biura, to ZAROBIONA JESTEM, bo ze wszech sił od dwóch tygodni z bezrobocia korzystam. I przelewam się z jednej strony łóżka na drugą. I podnoszę telefon, żeby gdzieś zadzwonić, coś załatwić, ale ręka - wciąż bezrobociem obciążona - opada bezwładnie. W zeszłą środę prawie uniosłam nogę i prawie wstałam, żeby pozmywać, ale do tanga trzeba dwojga, a do zmywania, to już w ogóle hohoho... - a druga noga nie chciała. Ani ręce.

Tak, że tego. Nie? Co się będziemy gniewać, skoro możemy się nie gniewać. Prawda, dziewczęta? Aluś? TOM TOM? Agnieszka? Wiesz_ktosiu

Sorry.
Zapewniam, że choć lekko nadgniłam z lenistwa, to bardzom się rozwinęła intelektualnie i kulturowo w tym czasie. Ileż materiału na bloga zebrałam. HOHOHO...

Musiałam czym prędzej się rozwijać, bo w robocie, to wiadomo - człowiek robi wszystko, tylko się nie rozwija. Tak? No, to udało się CZYM PRĘDZEJ:

- doczytać zaległe książki, w tym jedną o robakach na dnie oceanu i fali tsunami, oraz drugą o pogodowej katastrofie globalnej (tą drugą czytałam słuchając w radio komunikatu, że "na Śląsku wichura wyrwała dom razem z fundamentem i dom ten, niczym Katarina Witt, wiruje teraz wśród pól i nad osiedlami, siuuuup leeeciiii!", zatem spoko),

- poczytać o transwestytach i gołębiach-gejach,

- przeczytać książkę (można klikać, owszem) w której piszą, że seks po porodzie, jest jak rzucanie kiełbasą do studni,

- obejrzeć niechcący stary film z Melem Gibsonem i nie zachwycić się w ogóle. Zwykły film z przewodnim motywem spaceru: jedną godzinę idzie związany Indianin po lesie w jedną stronę, drugą godzinę Indianin, już rozwiązany, hasa po lesie czym prędzej z powrotem. Inni Indianie (Indianinie? Indiańczycy?) go gonią. Nuda. W dodatku mało bystry Indian bardzo się dziwił, bo nie wiedział, że na górce mu budują wielkie Maczu Pikczu, chociaż robili to nie dalej, jak dwanaście metrów od niego. No, ale robili to na górce, a on łaził tylko w dół, więc może i nie wiedział.

- udało mi się też przekonać moje wewnętrzne "czy aby na pewno?!", że film „Węże w samolocie” z panem Samuelem L. Jacksonem, który krzyczy "jak ja nie cierpię tych mader faker węży, w mader faker samolocie!” nadal jest wspaniałym filmem. Nikt inny ustawiając walizki jedna na drugiej, nie postuluje tak przekonująco: „Zróbmy zaporę ANTYWĘŻOWĄ, nał!”. Że kicha i film kategorii E, z aktorami kategorii D? No pewnie, że gniot. Ale przynajmniej nie udaje nic innego, i nie oszukuje że jest dziełem, tak?

- oraz udało mi się poleżeć na kocu z psem, a pies był bardzo zadowolony,

- aaa i jeszcze posprzątać w szafie, ale tak ledwo. I kupić dużo butów, bo buty to podstawa w korporacji, tak? I apaszki też podstawa, czytałam. Więc apaszki też mam.

- udało mi się też odkryć, że bez obiadu Osobisty przeżyje nawet dwa-trzy dni pod rząd i nadal wraca do domu po robocie.

Same plusy tego bezrobocia. Bogaty rozwój osobisty zarejestrowano

A jutro z samego rana - ZAKLINAM SIĘ NA SAMUELA EL DŻEKSONA - wyjaśnię, czego to ja do niedzieli zeszłotygodniowej mówić nie mogłam! Już zaczynam pisać, już już. JUŻ PISZĘ...