sobota, 30 listopada 2013

Piątek wieczór, godzina 23:45, impreza, wódka, nagie kobiety, rozszerzone źrenice. Szampan, ogłuszająca muzyka, red bull i kebaby o trzeciej nad ranem. Byle mieć siłę na więcej. Ręce w górze, błyszczyk na ustach, czarne rzęsy, słony pot i  taniec na boso. Typowy piątek wieczór.

A my z Osobistym stoimy w kuchni trzy metry od siebie, naprężamy cienki, ledwo rozplątany kabel i macając diody w światełkach choinkowych jedna po drugiej, jak w różańcu, sprawdzamy czemu światełka nie działają. Prostujemy kabelki, wykręcamy i wkręcamy żarówki, chuchamy, ślinimy, patrzymy pod światło. Kontrola skrupulatna, jak z fiskusa. A niedoskonałości brak, nie znaleziono. Po prostu lampki nie działają. Czy to nie jest jakaś coroczna przypadłość wszystkich, wszędzie? Bo moja NA PEW NO.

Zmieniliśmy więc lampki ("Nie wiem skąd je masz, pewnie od innego chłopaka, hę?!") na zapasowe: czerwone, lekko świecące kulki niby-ostrokrzewu. I ubraliśmy choinkę. W LISTOPADZIE, OŁ-JEJOOOOR!
  
Nasza choinka ma tylko 40cm wzrostu, bo rozmiar nie ma znaczenia. Ozdobiliśmy ją jednak - żeby podbudować jej ego i zatuszować maleńkość bogactwem - taką ilością dekoracji, że spokojnie można tym obdarować ze trzy bogatsze domostwa. Wraz z werandami. Mnóstwo, mnóóóstwo złotych łańcuchów, jasnozłotych bombek, ciemnozłotych bombek, żółtozłotych bombek, gwiazdek plastikowych, gwiazdek papierowych, aniołków, dzwoneczków, prezencików, kokardek, a do tego czerwone korale i kilka pięknych, bordowo-czerwonych kul. O! Razem 324 elementy dekoracyjne na powierzchni niewiele większej, niż firanka średnio-grubych włosów do ramion. Osobisty nie chciał mnie zranić i obwieszczać, że wstyd i tandeta, więc stwierdził, że to bardzo romski styl. Na naszą choinkę wołamy więc "córko Cygana".

W międzyczasie zebraliśmy z całego domu na kupę wszystko to, co miało kształt sześcianu, mniej i bardziej foremnego: pudła po butach, pudełka po cygarach, drewniane szufladki rozłożone na części, pusty karton po talerzach, kilka książek, płyty DVD, plastikowe pojemniki na żarcie i kilka innych, chwilowo nieużywanych rzeczy. Osobisty odpalił na XBOXie krwawą strzelankę,  usadził mnie rozkraczoną na łóżku, podał kilka rolek papieru z IKEA (5,99zł za niedorzecznie długą rolkę) i kazał opakowywać zebrane sześciany, sam zabijając Rosjan, Anglików i germańskich najeźdźców. Po godzinie (31 trupów amerykańskich vs. 28 trupów rosyjskich) mieliśmy już stos pięknych niby-prezentów. Lekkich, niestabilnych i kapkę krzywych, ale pięknych i świątecznych. Ustawiliśmy je na szafie po babci, coby na wejściu do mieszkania od razu walił po oczach listopadowy duch Świąt:


Skarpetki wypchamy do 3/4 wysokości papierem, później będą cukierki.
 
Rano, po ciężkiej nocy (trupy, Niemcy, katolickie tradycje), turlamy się z Osobistym po łóżku, leniwie przeciągamy, mamroczemy pod nosem dyskutując, czy na śniadanie lepiej zjeść "mmmmhmmmMMMmmm?", czy też "MMMmmmmhhmmMM!?". Sielanka sobotniego poranka. W pewnej chwili za głowami, cicho i nienachalnie rozbrzmiewa "Jingle bells", które mi Osobisty ustawił jako dzwonek w telefonie. Patrzę zamglonym wzrokiem na ekran telefonu - dzwoni moja N. Odbieram:

- Dzień dobry, Kochaaaaa-aaAAAAaaa-na... - zakrywam gębę ziewając.
- SSszzzzszzzssskrzypskrzypsszszszsz...
- Halo?
- ...szszszzzzzs... KURWAWSZYSCYCILUDZIESTOJĄ... szsss..
- Halo? - powtarzam lekko zaniepokojona.
- sszzzssssskrzyp...DWADZIEŚCIAPIĘĆMINUTDASZWIARĘ? - rzuciła szybko N. odzyskując zasięg.
- Gdzie jesteś?
- W Arkadii, na parkingu podziemnym... nie mogę przez tych debili-idiotów-pomiotów wyjechać z parkingu!
- Może coś się stało? Jakaś stłuczka? - odezwał się Osobistym łagodzącym obyczaje basem.
- Czekaj, wyjdę i zobaczę co tam się dzieje, bo napraw... - N. odłożyła telefon w połowie zdania.

("Jingle bells, jingle bells, jingle all the way...")

- No i co wid... - zaczęłam zbyt wolno.
- NIC DEBILE NIE WIEDZĄ NIKT NIC NIE WIE NO IDIOCI JACYŚ!
- Nie widać, czemu taki korek? - Osobisty próbował nawiązać kontakt z furiatką.
- NO NIE!!!! A wszyscy w tych samochodach, jak  jacyś idioci: trąbią, denerwują się, zamiast SPOKOJNIE poczekać!

Taaa - daaaam! 
Moja N. - jaka jest, każdy widzi.

czwartek, 28 listopada 2013

DŻIZAJSTUS, JAK MI GORĄCO. Jak ostatnio byłam po kryjomu u lekarki od spraw podwozia, powiedziała mi, że to jeszcze NIE MÓJ CZAS. Jeszcze nie pora na wahania nastrojów, uderzenia zimna i gorąca, humory i wybuchy gniewu. A jednak siedzę tu sobie, oblewam się zimnym potem, przykładam ściery wszelakie do czoła i przekwitam. Poczęłam spacerować boso po zimnych kafelkach i przytulać głowę do ściany, ale nic to nie daje. Czołgałam się po terakocie w przedpokoju i lizałam niezadaszony, mokry taras. Nadal mi ciepło. Nadal przekwitam w wysokich temperaturach. A PRACOWAĆ MIAŁAM, TAK?

Coby całkiem czasu nie marnować, w godzinach 01:00-4:00 sporządziłam paczkę świąteczną dla chrześniaków. Skromną, mało obfitą, ale od serca. Z listami od św. Mikołaja, instrukcjami, zadaniami. Full zestaw. Byliśmy dzisiaj w IKEA po kalendarz adwentowy, ale ZNIKNĄŁ. Nawet w katalogu elektronicznym go nie ma. A PRZYSIĘGAM, ŻE BYŁ, stał przy kasach i patrzył na mnie.

O taki:

Piękny, prosty, poręczny. Zamysł był, żeby do niektórych kieszonek powrzucać liściki z zadaniami, do innych cukierki, do jeszcze inszych teksty kolęd do nauczenia. ALE CAŁY MISTERNY PLAN  WZIĄŁ W ŁEB. O!

Osobisty pytał się mnie tylko trzynaście razy: "a nie sądzisz, że to możliwe iż być może, kto wie, nigdy nie można mieć pewności, różnie bywa, ale kalendarz mogłaś widzieć w innym sklepie...hę?!", a potem judaszowym tonem próbował ze mną jeszcze: "jesteś taka osłabiona, blado dziś wyglądasz, pewnie to tak z przemęczenia, mhm..." i uśmiechał się przepraszająco do Panów Ikeistów, którzy doskonale wiedzieli, że "KALENDARZ BYŁ TU JESZCZE DWA TYGODNIE TEMU, O TAAAM STAŁ PRZY KASACH, TRZY RODZAJE NAWET, NOJANIEMOGĘDOJASNEJCHOLERY!" - jeno w spisku byli i nic nie chcieli mi przytaknąć. Elektroniczny katalog też był w spisku.

A jednak z mojego aktu urodzenia WYRAŹNIE WYNIKA, że w ciemię bita nie jestem i dowód istnienia kalendarzy NA WSZELKI WYPADEK mam o TUTAJ, a także TU i jeszcze dodatkowo w TYM miejscu. Można klikać.

Nie ma jednak takiej siły, takiego spisku nie wymyśli ludzkość, żeby udało się pozbawić moich chrześniaków wesołej paczki bożonarodzeniowej od cioci-sroci (jak zwykł z czułością mawiać na mnie Młody; mówił też "dziadziusiu-sradziusiu" oraz "babciu-srapciu", więc nie wiadomo, czy to przekorny słodziak po matce, czy cham po prostu, po cioci). Paczka stoi, jędrna i gotowa. Jutro przejdzie inspekcję Osobistego ("czy aby na pewno dobrze zakleiłaś? Zaklejmy to jeszcze 14 razy, dla pewności, dookoła - no nie ociągaj się, ciągnij, ciągniiiiij, mocnieeej!") i zostanie wysłana hen, heeeen daleko, za góry i za morza.

Nadawcą listów jest Święty Mikołaj, ale paczkę trzeba będzie kurierem nadać, więc JAKBYŚ TO CZYTAŁA MATKO SYNA BOŻEGO (tłum. godson = boży syn, chrześniak) i nie mniej boskiej córki, to pamiętaj, że paczkę trzeba ogołocić z nazwiska nadawcy zaraz po odebraniu, spalić zdradliwą karteluszkę, zdeptać lub zjeść i NIE DAĆ PODEJRZEĆ MŁODEMU. W środku luzik, wszystko po mikołajowemu. Tak? No.

To teraz, jak już była lekcja angielskiego, czas na lekcję polskiego.
A kto się nie uśmieje do łez, ten duperel.


środa, 27 listopada 2013

Niebiańska Przystań

Ja wiem, że jeszcze listopad, ale w związku ze szronem na trawniku, śniegiem po praskiej stronie Warszawy, a także moją tapetą w telefonie, oficjalnie mogę zatwierdzić początek sezonu świątecznego. Gadajcie, co chcecie. Nikt mi nie wmówi, że jest inaczej. Bo dzwonił dzisiaj Pan Zarządca i w tle słyszałam dzwonki sań. Pewnie leciała świąteczna reklama w telewizji, albo jechał na reniferze do pracy.

W związku z powyższym po godzinie pracy zabieram się za ubieranie choinki. POWOLI, ALE SYSTEMATYCZNIE. Uczeszę choinkę - mhm, owszem - założę światełka, a potem pojadę do IKEA. Po kilka duperszwanców, cyprysków i kalendarz adwentowy. O! Bombki może jutro. Może.

Produkcja kartek przygotowana, zorganizowana. Dodatkowe gadżety, wstążki i tusze napływają pocztą, bo na Allegro są najlepsi dilerzy. Kleje są, cyrkonie są, sznureczków masa, wszystko taniocha! Koncepcji na kartkę nie ma, wiemy natomiast że będą złoto-czerwono-zielone, jak wszystko w naszym świątecznym nowodomu. Trzymamy się motywu przewodniego! W jednej ino dorzucę kapkę fioletu.

W pudełkach po biżuterii (czyli w plastikowych pojemnikach do mrożenia) mamy teraz bardzo czytelnie i klarownie zagospodarowane wszystkie cuda i cudeńka do scrapbookingu, podzielone wg funkcji/materiału. Pochwalmy mnie, pochwalmy!

Zabierzemy się za produkcję - ja i Osobisty, razem, we dwoje, na cztery ręce, ON TEŻ, cokolwiek by sobie nie myślał - dopiero w weekend, JAK JUŻ NA AMEN BĘDĘ MIAŁA CAŁKIEM FINITO NIKT MNIE NIE POWSTRZYMA robotę na zlecenie skończoną. Tak sobie myślę.

W międzyczasie bolą mnie uszy. O RETY, jak mnie bolą! Albo Osobisty za dużo gada, albo ja za mało słucham i mi nieużywany organ obumiera.

W związku z chwilową niekompletnością zmysłów, mam obniżoną samoocenę. Więc poszukiwałam komplementów oraz miziadeł dla ego mojego. Satysfakcję przyniosła tablica komentarzy do transakcji na Allegro. Jeden Pan mi napisał: "Dziękuję losowi, że mogliśmy dokonać transakcji z TYM CZŁOWIEKIEM !!! Gdyby takich jak ON było więcej, Allegro przypominałoby Niebiańską Przystań, do której znużony wędrowiec pragnie powrócić niczym w ramiona matki. Pozdrawiam i zapraszam ponownie!". 

Pozdrawiam również.

wtorek, 26 listopada 2013

Rozparcelowałam walizkę z piwnicy i jestem w połowie torby. W jednym pudełku znalazłam kilogram guzików, cekinów, wycinek filcowych i kartonowych - wszystkie zmieszane do kupy, bo jak robiłam jakiś album scrapbookingowy albo inną wyklejankę, to TAK BARDZO BYŁAM ZMĘCZONA DOLĄ ARTYSTY, że nie miałam siły posprzątać. Trzy lata później, bawiąc się w solidną panią domu, płacę za swoje grzechy. No to zaczęłam guziki iskać, przebierać, ziarnko do ziarnka, coby porozdzielać: cekiny osobno, filc osobno, skrapki osobno. I tak minął mi dzień, kopciuchowi jednemu.

W międzyczasie, dla przyjemności ogarnęłam biżuterię. 

(reklama)

Jakieś trzy tygodnie temu, kiedy nie miałam jeszcze internetu, poprosiłam moją N. żeby mi zamówiła takie organizery-sukienki na allegro - groszowa inwestycja! - co to je sobie upatrzyłam i uznałam, że są super. BO SĄ. Do tej pory biżuterię trzymałam splątaną w pudełkach, na wieszakach niestabilnych, ale fikuśnych, w szufladkach, gdzie kilogram koralików leżał na kilogramie kolczyków. Część była na dnie i nigdy jej nie używałam, część była powyginana od wyszarpywanie z tegoż dna.  

Niedobrze. 

Przed przeprowadzką posprzątałam w tej otchłani chaosu, oddałam część koleżankom, trochę babci G., trochę teściowej. Każdy uszczknął coś ładnego. Zostałam z trzema kilogramami często uczęszczanej biżuterii, którą pochowałam do pudełek, skrzyneczek, pakunków po cygarach. I trzymałam na górnej półce w szafie po babci G. Aż po dziś dzień, kiedy to wyrzuciłam wszystkie skarby świata na łóżko i zaczęłam sprzątać.

Ostało się pustych 15 pudełek plastikowych, drewnianych i papierowych, metalowa walizka na szyfry, COBY MI NIKT DIAMENTÓW NIE ROZKRADŁ i dwa niestabilne emocjonalnie wieszaki. A pod spodem półka, na której  świecidełka mieszkały.

Podzieliłam skarby wg przynależności anatomicznej: kolczyki wiszące i kolczyki-wkręty, pierścionki, naszyjniki. Plus minus jakieś sieroty z pomiędzy tych gatunków. Dobrze zrobiłam, że uparłam się na cztery organizery, bo w ten sposób każde świecidełko ma swoje miejsce, wszystko widzę na pierwszy rzut oka, nie muszę tuż przed wyjściem rozplątywać łańcuszków, rzemyków i kordonka, a później  - piszcząc tak, że tylko psy mnie w sąsiedztwie słyszą - pluć się na lewo i prawo, że wszystko się rozwala i "ten debilny naszyjnik najwyraźniej chce mnie zabić, to nie mój dzień, nigdzie nie idę!". CUDO!

Jestem kijowym fotografem, ale świetnie podgrzewam zupę.

A w szafie, gdzie czcigodne organizery trzymam, zajmują one 3 cm szerokości. A nie całą, psia jucha, półkę. Na półce postawię pudełka, w pudełkach piżamki, albo szlafroczki, albo majty zimowe. WSPANIALE I KOBIECO! Można zgapić i kupić, nie będę się gniewała. Na przykład o TUTAJ, za 9-16zł + dostawa.

(po reklamie)

poniedziałek, 25 listopada 2013

Miałam taki plan, żeby w przyszły weekend zrobić domek świąteczny. Taki z kartonu, malowany, z dachem z waty, jakąś lampeczką ledową w środku, sosenką, schodkami, firanka może się jakaś zdarzy, na pewno będzie komin. Pełen szał. Może wyjść cudo w sam raz do ozdobienia wolnego miejsca pod choinką, albo - co jest nie mniej prawdopodobne - zupełnie obskurna, nieudolna, oblepiona brokatem w przypadkowych miejscach porażka. ALE Z BROKATEM!

Inspiracji szukałam:

Internet wierzy, że mierzę wysoko, więc mi wygooglał całą wioskę.
A potem podpowiedział, jak w papierowym domku urządzić wnętrza.
Ale ja myślałam, o czymś takim. Bo ja bym chciała żeby obok kolejki elektrycznej stało. O kolejce elektrycznej opowiem, jak poczta ją dostarczy.

Jakby z domkiem nie wyszło, to porobię mniejsze i większe niby-prezenty, coby je porozstawiać w różnych częściach domu. Żeby świątecznie było i na bogato. A żeby racjonalnie ocenić zasoby, pojechaliśmy dzisiaj do teściów, coby im splądrować piwnicę. Słowo honoru, że wzięłam tylko swoje rzeczy. Bombki, łańcuchy, złote naklejki z brokatem, małą choinkę, kilka pustych albumów do scrapbookingu, trochę kleju z brokatem, spinacze, pinezki, długopisy, kredki, brokat w jeszcze inszej postaci. Wszystko się przyda, tak?

Osobisty łapał się za głowę, kiedy ustalałam jednogłośnie, co bierzemy z piwnicy, bo "jeszcze to weźmy, co?", "o to, to się na bank przyda", a także "bez tego nie wychodzę, tu będę siedziała". Ale długo nie mógł się za łeb trzymać, bo musiał łapać to, co mi z pod pachy wypadało: dzwoneczek, torebeczka, sznureczek, wstążeczka. Same skarby.

Wracaliśmy do domu z dwoma kartonami, walizką, torbą z IKEA, reklamówką, słoikami pomidorowej w zębach (bo teściowa robi na gęsto, a ja gęstej pomidorowej nie odmawiam) i ja jeszcze na ramieniu torebunię niosłam w buciczkach człapiąc mocno niezimowych, ale ładnych. A w domu zrobiłam selekcję: słoiki schowałam do lodówki, długopisy i biurowe gadżety schowałam do szuflady, torebki, reklamówki i kartony scaliłam w poręczną całość. Upchałam w przedpokoju, niech dojrzewa. Zajmę się tym jutro: posegreguję, powycieram, posprawdzam. I choinkę muszę wyprać. Jak się myje choinkę? CHOINKĘ SIĘ W OGÓLE MYJE?
   Reprezentacja Rumunii. Nikt nie zgadnie, gdzie się zmieściła choinka.

piątek, 22 listopada 2013

Wspaniale, przepysznie. Fizjologiczna patologia. Jest godzina 2:48 rano, zasiadam do komputera z nieskromną, king size filiżaną kawy i zaczynam pracować. Bo cisza, bo nikt do drzwi nie puka, bo w majtach można lub bez, Panowie Monterzy, ani Panowie Specjaliści, ani Pan Dozorca nie wpadną. Tak myślę. Chociaż teraz, jak o tych majtach na głos powiedziałam, to kto wie, czy mi jaki Pan Ładny nie czai się na wycieraczce. Kto wie?!

NO ALE.

Kiedy czas do pracy już doskonały, energia jest, determinacja do szybkiego finiszowania także, bo w weekend Taką Inną Pracę muszę wykonać, wtedy mój umysł zaczyna rzeźbić historie o świątecznych magnesach na lodówkę. I co odpalam Worda i zaczynam stukać zleceniowe teksty, to mi z tyłu głowy dzwoneczek sań dzwoni i domaga się odnotowania:

- "Nie wolno dopuścić do powstawania przestojów na linii dozowania..." - zatapiam się w badaniach.
- dzyń dzyń...
- "... ponieważ ponowny rozruch maszyny mógłby determinować..." - ignoruję pierwsze dzwonki.
- DZYŃ DZYŃ! - rozbrzmiewa krótki, ale głośny Zygmunt.
- Hę? Co? Aaaa, tak: "mógłby determinować generowanie strat na poziomie..." - staram się nie rozpraszać.
- Dzyń dzyń dzyń, dzyń dzyń dzyyyyń!
- Cicho! M U S Z Ę P R A C O W A Ć - cedzę przez zęby i piszę dalej. 
- DZWOOONIĄ DZWONNNKII SAAAAAAAAAAAAAŃ !!!!!!!!!

Ehh.
OKEJ, DZWONECZKU! Ok. Notuję. Notuję i nie zważam na błędy ortograficzne. Otóż przed 13 grudnia, kiedy to zbliży się dzień zero i ogłoszę stan wojenny w kuchni, bo nadejdzie wiekopomna pierwsza parapetówka, muszę:

1. zrobić listę gości na 14 grudnia, podzwonić, pozapraszać, wydusić potwierdzenia,
2. z analogiczną, świąteczną serdecznością zaplanować listę parapetówki nr 2 na 20 grudnia,
3. opracować WYKONALNE menu obiadowo-kolacyjne na pierwszą imprezę,
4. opracować OSŁANIAJĄCE WĄTROBĘ menu przekąskowe na drugą imprezę,
5. zaplanować dla obu imprez ekonomiczną, uzupełniającą się listę zakupów,
6. subtelnie zasugerować mojej N., że robi desery,
7. dobitnie wyjaśnić Osobistemu, że zajmuje się alkoholem,
8. skołować imprezową zastawę, przy czym określenie mojego kompletu plastików mianem "zastawy" to za duże słowo, nawet gdy pisane jest najmniejszą czcionką,
9. wymierzyć co ma być obszyte, zakupić i wysłać do mamusi materiał, z którego zrobi cudeńka,
10. odwiedzić IKEĘ i kupić to:

3,99zł w IKEA

9,99zł w IKEA

7,99zł w IKEA

11. zwieźć ozdoby choinkowe, które mi Osobisty za romantycznych czasów kupił, cobym Święta upragnione miała już w październiku,
12. NIE KUPOWAĆ DODATKOWYCH OZDÓB, BO PO CHOLERĘ!?
13. wymyślić i wykonać aranż świąteczny na lodówkę i na szafę po babci G.,
14. ułożyć solidne playlisty, trochę popowe, trochę swingowe, tyci tyci świąteczne, do tańca i do rosołu,
15. wybić sobie z głowy gotowanie rosołu, bo to zabójstwo na elektrycznej kuchence,
16. zamknąć sprawę zleceń z byłej firmy, coby mi w okresie okołoświątecznym trochę luzu do łba wpadło, a nie ciągle te nocne stresory wewnętrzne, co mnie zjadają. O!

I to powiedziawszy, idę pracować. Jest 3:28. Na wszelki wypadek zagłuszę się sama melodyjnym, rapowym swingiem.

 

"Nad talerzem w jednej z pustych sal patrzę w rachunek, ty nic nie rozumiesz i  - zaaaamknij japę!- krzyczę znów, choć wiem, że pożałuję gorzko..."

czwartek, 21 listopada 2013

Czuję, jakby ponownie zawitał do nas maj 1996 roku: dzisiaj włączyli mi Internet! Przyszedł jeden Pan Hipster i jeden Pan Ładny, pogmerali w kabelkach i stwierdzili, że owszem, lubią mnie, ale kablówka ODPADA, nie ma szans, kabli nie starczy, bo w bloku ubogo w kable. Ale do sieci mogą mnie podłączyć, jeśli będę miła. No to byłam, zagadywałam, podśpiewywałam świąteczne piosenki, oferowałam piciu i ciałko. I chyba nieźle ich kokietowałam, bo dzisiaj przyszedł Pan Zatwierdzacz, zatwierdził moją przynależność do wirtualnego świata, dał umowę, dał routerek, dał hasełko. Jestem online.

 Co tam słychać w wielkim świecie , Lejdis? 

New kid on the block!

środa, 20 listopada 2013

Babcia G. wróciła z sanatorium. Przywiozła ze sobą do domu tego samego, dobrego wujka B. Nic się nie zmieniło, na szczęście. Wujek nadal jest jej "sówką". Wujek jest zresztą też moją sówką, bardzo wujka lubię. No ale - ALE! - ale teraz jest historyjka time, na dobranoc.

Teściowa moja zaprosiła nas i nowoprzyjezdnych do siebie, zastawiła na powitanie stół bogato wszelkimi dobrociami świata - od flaczków, przez bigosy, aż po mocno suszoną kiełbasę i marynowane skarby. Om nom nom nom!

Babcia zasiadła do stołu, nałożyła na talerz co pyszniejsze kąski i zaczęła łapami machać po cudzych talerzach: - A co tu masz? A jak to smakuje? Z czym to jesz? Taki tylko kawałek wezmę! - za każdym razem paluchy wtykając. 

Pytam się więc babuszki kochanej, nie żałując jej nigdy niczego, co ona taka wygłodniała? Babcia spojrzała na mnie wzrokiem pełnym bólu życiowych doświadczeń i powiedziała:
- Wiesz, w tym sanatorium to ja z wujkiem jadłam pięć posiłków dziennie i to same marchewki, ryż bez sosu, ziemniaki z wody, też na sucho, żadnego masła czy skwarek. Nic do jedzenia nie było. Bo wujek miał cukrzycową dietę, a ja wątrobową. A ta Grażyna z Tczewa, co ci opowiadałam, że z nami przy stoliku siedziała, nie miała żadnej diety, więc sosu miała na talerzu aż się wylewało!
- Aaaaa, i tak kusiła cię trzy tygodnie... - pokiwiałam głową ze zrozumieniem.
- NO CO TY, WNUSIA?! Poszłam do kuchni i mówię babie: "lej tego sosu!", a ona do mnie, że sos mięsny jest, a ja mam chorą wątrobę, nie da rady. To jej mówię "nie twoja wątroba, to się odpierdol - LEJ TEGO SOSU, TYLKO DUŻO!".
- I nalała... - bardziej powiedziałam, niż spytałam.
- No pewnie, że nalała. Potem już nie musiałam się prosić, sami nakładali

Babcia wróciła.
Pisownia boleśnie oryginalna.

PS: Kupiłyśmy sobie z koleżanką G. po dwa komplety lampek IKEA Strala (z przesyłką 60zł na łeb). I zamówiłam podkłady do 30 kartek świątecznych. HURRAAAA, zaczęło się!

Na szafę toto chyba.

wtorek, 19 listopada 2013

Od kuchni.

Głupia aktualizacja Bloggera, czy inna jobtwojamać zmiana sprawiła, że muszę zacząć tytułować posty. I zaćmienia dostałam. Bo pisanie, wylewanie z siebie literek i kolorowanie treści zdjęciami idzie mi gładko i szybko, jak mielenie jęzorem. Ale tytuł zobowiązuje, trzeba go przemyśleć. Żeby był chwytliwy, zabawny, na temat, nie na siłę, przypadkowo doskonały. Jak nagłówek w Wyborczej, albo slogan pod reklamą. I mnie zatkało, pisać nie mogę.

NIEMOC.
Fenkju, Blogger.

Znalazłam dzisiaj zagubione zdjęcia z dnia, w którym opowiadałam o sosnowym regale (jak szary, znaczy że LINK, można klikać). Takie dwa ujęcia pomieszczenia - jedno zrobione w momencie, kiedy szykowałam regał do zdjęcia i Sodoma w mą kuchnię wstąpiła, bo wszystko, co zgrabnie skrywa regał wylazło na wierzch, i drugie ujęcie - już po skończeniu posta, kiedy zapanował tu ład, porządek i baśniowy nastrój. Zdjęcia te udowadniają, że:

1) MAMO droga, naprawdę dbam o porządek w domu!
2) TEŚCIU kochany, regał jest diabelsko funkcjonalny i pojemny!

Słoiki, chlebaki, stojaki, skrzyneczki, cebulki, serwetki, siateczki i majonez. Kto znajdzie majonez?
A tu nikt nic nie znajdzie. Spokój, cisza, świerszcze słychać.

piątek, 15 listopada 2013

Taka sytuacja.

Zima osiemdziesiątego trzeciego roku była wyjątkowo mroźna. Cały listopad i grudzień padał gęsty śnieg, krajobraz był piękny, ale mocno zamarznięty puch nie chciał się kleić, więc w czasie świątecznych ferii nie odbył się coroczny konkrus na najpiękniejszego bałwana. W styczniu i lutym nikogo nie dziwiły potężne zaspy przy bramach wjazdowych do domów i zamarznięte studnie. W marcu dzieciaki z pobliskiego miasteczka wracając ze szkoły nadal mogły udawać, że palą papierosy, dmuchając i chuchając kłęby pary, choć mamy wielokrotnie mówiły im, żeby nie otwierać buzi na mrozie. Na początku kwietnia rolnicy zaczęli już marszczyć czoła i kręcić z rezygnacją głowami.

W trzecią niedzielę kwietnia, w imieniny Jakuba, na leśnej polanie nieopodal jednostki wojskowej, jeśli ktoś szedł wyjątkowo cicho i nasłuchiwał wyjątkowo uważnie, mógł usłyszeć ciche pluśnięcie. To szyszka spadła do dużej, odmarzającej kałuży przy samej ścieżce dzielącej teren wojska od największego w tej części gminy pola kukurydzy. Zakładając, że kukurydza w tym roku wyrośnie.

Niezależnie od tego jak ostrożnie i bezgłośnie szedłby spacerowicz, ani jak bardzo wytężałby wzrok, nie mógł zobaczyć tego, co stało się w środku kałuży chwilę potem. Nagrzana od jasnego słońca woda, rozhuśtana powiewem wciąż zimnego wiatru, obracała szyszką na dnie tak długo i tak wytrwale, aż wypadło z niej pomarszczone, niewyrośnięte nasionko. Wyglądało jak mały kamyczek, nie można było odmówić mu jednak siły ducha. Przy pierwszym silniejszym podmuchu wiatru nasionko, niesione falą, wryło się w rozmoczoną, gliniastą ziemię i zostało tam na kolejny rok, aby nabrać sił na nowe życie.

Latem ’93 do mojego teścia zadzwonili z jednostki wojskowej, w której kilkanaście lat wcześniej odbywał służbę i zaprosili do udziału w uroczystościach rocznicowych. Zapakował więc swojego dziewięcioletniego syna, dwie kanapki z jajkiem i termos z ogórkową, jeszcze ciepłą, i pojechał starym polonezem odebrać pamiątkowy medal, naszywkę i album ze zdjęciami kolegów – skoczków. Impreza była naprawdę udana. Grochówka, pokazy lotnicze, wiele znanych-nieznanych twarzy. Bawili tam tak długo, że gdy zaczęło się ściemniać, stracili rachubę czy to z powodu późnej pory, czy nadchodzącej sierpniowej burzy. Kiedy wyruszali do domu, za plecami słuchać już było pierwsze suche, ogłuszające trzaski piorunów, choć jeszcze nie padało. Nagle teściu gwałtownie zahamował.

Na końcu leśnej drogi, którą rano podjechali do zachodniej bramy poligonu, leżała złamana sosna. Jadąc w półmroku, wytężając wzrok, aby ominąć głębokie koleiny pozostałe po ciężkich, wojskowych starach, nie dostrzegł jej aż do ostatniej chwili. Wysiadł z samochodu, obejrzał drzewo. Nie było duże, nie było małe. Pachniało żywicą. Dałby radę, choć nie bez wysiłku, odsunąć je na pobocze i oczyścić drogę. Gdzie zgnije i się zmarnuje, nikt tego nawet na opał nie weźmie – mruknął do siebie, podwijając rękaw. Złapał sosnę w miejscu złamania, krzyknął do syna, żeby otworzył tylne drzwi i szybę, załadował drzewo do środka i odjechał. Dwa tygodnie później, w piwnicy domu na warszawskiej Sadybie stanął prosty, solidny regał na przetwory.  Ten sam, o którym trzy tygodnie temu mój teściu mówił, że „tandeta”, „stragan”, „nikt tak już nie robi”, a także „kto to wymyślił?!”. Ten regał:

 Ale ja siłę ducha okazałam, tupnęłam, powiedziałam, że stawiamy i zagospodarowałam sobie sosnowy regał ze skutkiem straganiarsko-urokliwym. A kto zaprzeczy, że urokliwym, tego nie słucham.

 Dorzuciłam skrzynki sosnowe z Allegro, 6zł za sztukę i stojak sosnowy na wino z IKEA - chyba 30zł. Babcia G. podarowała mi swój stary chlebak (zdjęcie wyżej, na parapecie), a teściowa wymieniła go na świeższy, ośmioletni, nieużywany model. Cena całej inwestycji: 60zł + dwa lata wojska. Reszta to dary losu.

Na stojaku jest woda i napoje, w skrzynkach różne przydasie. Na środkowej półce, dla zachowania środka ciężkości, stoi kilka słoików z ogórkami, grzybkami i nutellą mojej mamy. Nad nimi szklana kula z pojemnikami na jedzenie. Na górze chlebak i pudełko na paragony. Na dachu stoi słój suszonych prawdziwków z tegorocznych zbiorów rodzicieli i pomarańczowa świeczka od mojej ukochanicy z byłej pracy. A z boku wisi worek z pięknymi, drewniany koralikami, co to go mamusia w lumpeksie za złotówkę wytargowała. Worek jest piękny, solidny i lniany. A w środku trzymam siatki, torebki, jednorazówki, czy kto jak tam zwał. 

Całkiem nie zdurniałam, w skrzynkach nie trzymam niczego, co mogłoby się zepsuć. Mam natomiast:

Nalewkę z orzecha i dwa słoki miodu. Nie dotknie mnie ani urok, ani sraczka.
Cebulę, bo ma warstwy.
Świeczki z IKEA, świeczniki z IKEA i sześć podkładek, które na targu staroci za 5zł wypyskowałam, jak prawdziwa przekupka. Pan mi wtedy jeszcze małego Buddę dorzucił, gratis.
Ściereczki, ręczniczki, szmatki przydaśne. Wszystkie jeszcze maglem pachną: teściowa ze swoich zapasów oddała, mama też się dorzuciła.
Serwetki doryjne, w razie jakbym chciała kupić jeszcze dwie pary sztućców i zorganizować uroczystą kolację dla sześciu osób. 1.80zł od kompletu. Allegro dostawcą było, oczywiście.

Żeby była jasnosność: OCZEKUJĘ KOMPLEMENTÓW
Można je umieszczać na stronie:  

wuwuwu.żałujęswoichsłówsynowoma.pl

PS: Zadzwoniłam do mojej N., żeby mi sprawdziła kto ma imieniny 16 kwietnia, bo – zanim usłyszałam odpowiedź - nasionko miało dzień wcześniej, w sobotę spaść. Wszystkiego najlepszego: Benedykcie, Charyzjuszu, Bernadetto, Leoindzie, Erwinie, Patrycy, Lambercie i Kseniu!

PSPS: Skoro już jesteśmy w temacie: wczoraj od rana N. dzwoniła do mnie i opowiadała, jaki ma napięty grafik i jak szybko musi z pracy do domu pędzić, żeby swojemu Oblubieńcowi wspaniały tort na dzisiejsze urodziny przygotować. Nie wiem czy się wyrobię!”, a także „już wszystko przygotowane, teraz jeszcze dekoracja, a ON JUŻ ZA DWIE GODZINY WRACA!”. Szybko, szybko, trzeba budować piętra lukrowego pałacu. Szyyybkoo, nie ma czasu.

 Po 20.00 dzwoni na telefon Osobistego. Odbieram:
- Widziałaś juuuuż? SKOŃCZYŁAM! No pooochwal, noooooo! ZDĄŻYŁAAAM!
- Nie widziałam, wyślij zdjęcie.
- No wysłałam, na twój telefon!!! NO WEŹ POCHWAL!

Poszłam, odebrałam mmsa. Podałam Osobistemu.
Osobisty uniósł brew, poszukał odpowiednich słów i powiedział:

- Jestem pewien, że jest PYSZNY!

TAAADAAAAAAAAAAM!
Jest, pszepaństwa, godzina 6:40 rano.
Skończyłam robotę na dziś-wczoraj, idę spać.
Idę spać, bo muszę mieć siłę na robotę dziś-dziś.

Zatyrasz mnie, o Bezrobocie!

Zatem fenkju, gutnajt.

PS: A jak wstanę dziś-rano po 20.00, to Wam opowiem o sosnowym regale. O!
PSPS: Ta wspaniała piosenka mnie przy życiu trzyma, gdy czwarty dzień po rząd piszę durne badania od 11.00 rano do 6.00 rano, nie odwrotnie:


"I'm tired of laughing and I'm tired of crying, I'm tired of failing and I'm tired of all this trying. I wanna do some living, cause I've done enough dying - I just wanna dance. I just wanna fucking dance!"

czwartek, 14 listopada 2013

Nie ma tu wyjątku, nie istnieje granica,
Nie ma też znaczenia gust, czy aparycja,
Nieważna pora dnia, ni świątek, czy niedziela,
Nigdy nie okłamuj dziewczyno przyjaciela!

Uważam – OWSZEM, TAK – mam opinię! - że kobiety lekutko NADUŻYWAJĄ pojęcia „przyjaciel”. Tak sobie myślę. Bo kiedy słyszę – a historia jest to z dzisiaj - jak jedna dziewczyna mówi do drugiej, że idzie z przyjaciółką na kawkę, bo od liceum nie gadały, to mi szyja wysypką zachodzi. A jak później jeszcze doda, że jej przyjaciółka to generalnie sucz, bo się z Kryśki chłopakiem całowała, to się zaczynam drapać. Dzisiaj było nader zabawnie, bo się dwie najlepsze w bloku przyjaciółki pokłóciły o patelnię. A ja w kuchni siedząc i pracując, notowałam, żeby nadążyć co głos wentylacji niesie i Wam donieść:

- Używałaś mojej patelni? – warknęła jedna.
- Nie, a co? – z lekkim wahaniem, ale wyzywająco odpowiedziała druga.
- Używałaś, ku***! – krzyknęła pierwsza, pewnie córka Pana Majstra.
- A może i używałam, i co żal ci? – tamta zagrała pod włos.
- Spier***, własną przyjaciółkę okłamywać.

Zatem, drogie dzieci, NIE OKŁAMUJE SIĘ PRZYJACIÓŁ.
Bo patelnią w ryj.

Ja na przykład mam takiego prawdziwego przyjaciela. 
Od kiedy się poznaliśmy, widzimy się codziennie. I szczerzy jesteśmy ze sobą do bólu:

- Robimy coś dziś?
- Nie chce mi się w sumie...
- Też jakoś dziś nie w formie jestem...
- Nawet wiesz, z Tobą mi się nic dziś nie chce. Wiesz, taki dzień.
- Spoko kochana, rozumiem. Do później, czy tam do jutra.
- No pa.

I jest fajnie. Żadnych żali, pretensji niewypowiedzianych. W chwili samotności zawsze jest pod ręką. Kiedy szukam wymówki na moje lenistwo, zawsze mi wymówką służy. Wytrwały jest, nigdy się nie łamie, chociaż muszę przyznać, że już sobie na nim poużywałam. I sama też dbam o niego jak mogę. Codziennie sprawdzam, czy wszystko z nim okay. Czasami tylko patrzę z czułością, czasami pogłaskam przechodząc obok. Taka samorodna, trwała więź. Zjawił się nagle, niezapowiedziany. I będzie ze mną zawsze. Mam nadzieję.

Mój ulubiony składak do koszulek.

Słuchamy tej samej muzyki.
Lubimy się dobrze zabawić.

Oboje dużo czytamy.
Mi casa es su casa!
Lubimy myśleć o życiu.

 A kiedy Osobisty robi się zazdrosny, że spędzamy ze sobą za dużo czasu, składak mydli mu oczy prezentem. W piętnaście minut od zera, do bohatera!

PS: Dzisiejszy post zawierał lokowanie mojego ulubionego - jak do tej pory - produktu do organizacji domu. Post sponsorowała tequilla z sokiem pomarańczowym i litera "S".

środa, 13 listopada 2013

Dzisiaj w naszym emkwadrat był dobry dzień, sukcesów 5 na 6 możliwych.

1) Nikt nas nie napadł, chociaż w domu roiło się od gotówki, po którą Pan Zarządca przyszedł w ramach czynszu.

2) Zrobiłam małą księgowość, bilans zysków i strat dla tymczasowo bezrobotnych. Wzięłam pod uwagę udział zakupów codziennych i niecodziennych, słoików od teściów i rodziców, jajek od dziadziusia W., zrazów babci G. mrożonych, wyprzedaży na allegro i kilku zleceń do zrobienia przed Nowym Rokiem. Przewidziałam scenariusz czarny oraz szary domowego budżetu i wyszło mi, że spokojnie jeszcze kilka miesięcy nie umrzemy z głodu, choćby nie wiem co!

3) Mamy nowy gadżet, który posłuży jako dozownik płynu do naczyń, który teściowa kupiła w kolorze szafki, którą kupiła w kolorze przewodnim kuchni, którą urządzam. Wiadomoococho.

4) Półpoślad na ścianie, który wyrzeźbił Pan Dozorca niemal się wchłonął i niemal nie widać go przez wejściem do domu. Niemal.

5) Z robotą do przodu, bo brak internetu doskonale wpływa na skupienie i trzymanie się w ryzach ustalonego harmonogramu pracy. Ideałem nie jestem, ciągle wymyślam zajęcia inne niż siedzenie przed monitorem, ale są to zajęcia przydatne ludzkości: mycie podłóg, mycie wanny, składanie prania w idealną kostkę trzy razy dla pewności. A potem znowu sruuuu, do roboty. Bo mnie w żołądku ściska, że nie wyrobię się w czasie. Chociaż się wyrobię.

6) Teściowa zrobiła szczawiową, Osobisty doturlał dziś do domu wielki słój. Źrenice mi się rozszerzyły, łzy napłynęły do oczu, serce mocniej zabiło. CAŁY SŁOIK DLA MNIE. - Ffffflblblablabla... - powiedział Osobisty, ale go nie słuchałam. Myślałam, że się oświadcza, bo po cóż by tyle szczawiowej targał, jak nie w ramach pierścionka? Więc kiwałam głową i łapczywie wpatrywałam się w słoik. Ale okazało się, że to na jutro. Do podziału. Pfff...!

Czy u Was też same sukcesy, poza szczawiową?

wtorek, 12 listopada 2013


CZWARTEK, 7 listopada 2013r.

Kochana Szafo,

Siedzę w domu sama jak palec, internetu niet, książki wszystkie przeczytane, w lodówce pusto, narzuta już gładsza nie będzie, okien nie ma co myć, bo teściowa dwa tygodnie temu szorowała. Układam więc w kosteczkę kolejny raz koszulki Magicznym Składakiem Co To Go Każda Pani Domu Powinna Mieć A Nie Wiadomo Czemu Nie Ma, w międzyczasie Osobisty tyra z pasją do 16.00. Potem jedzie na pocztę, potem do teściowej na schabowego z kurczaka, potem nosi meble, potem odwiedza koleżanki, a później musi podjechać do sklepu. Wraca o 21.30, strasznie zabiegany, idzie spać. Trafił mi się maratończyk.


PIĄTEK, 8 listopada 2013r.

Kochana Szafo, 

Jestem fatalna w randki.
Wydepilowałam się od czoła po pięty, założyłam czerwoną sukienkę, wygładziłam włos, przyczerniłam rzęsy. Osobistego podrywać będę, bo oto piątek, tygodnia koniec i początek. Osobisty zamruczał z aprobatą, wchodząc do domu o nieprzyzwoicie wczesnej porze. Ale żeby romans tani nie był i zbyt szybki, w trymigi przyszli Panowie Specjaliści podłubać w kabelkach. Bo w kuchni było takie gniazdko, co to – jak w życiu -  miało wszystkie dziurki, komplecik jak marzenie, ale nic w środku kabelek nie iskrzył. I napięcia między gniazdkiem a kabelkiem niet.

Pan Majster rozejrzał się z pogardą po ścianach, zmarszczył monobrew, wymienił spojrzenia z Panem Pomagierem, zakasał rękawy i wszedł na drabinę. Zaczął stukać śrubokrętem w ściany. Stuk, stuk, stuk...
- No, nic tu ku*** nie wystukam dzisiaj!
- Nic a nic, a kabli nie widać ku*** – pokręcił z niedowierzaniem Pan Pomagier.
- Normalnie bym wystukał, ale tutaj nie mogę, ku*** ! – Panu Majstrowi opadły ręce.
- I w ścianie puszki ku*** nie ma, kabli nie widać!
- Ku***, kujemy! – padła rzeczowa decyzja.

I rozkuli. Wzdłuż, wszerz, na głębokość nawet. Pan Majster dowodził wszystkimi i bardzo był opryskliwy, bo twardym trzeba być, jak się pracuje z chłopami. Tak mówił. Pan Pomagier był nie mniej zadufany w swoim kabelkowym talencie i nie chciał dać się zagadać. Pan Dozorca natomiast, co to z zawodu dozoruje wszystkie prace w obrębie naszego bloku, chichotał i opowiadał z mocno wschodnim akcentem, jak to w Portugalii pracował jako pomocni elektrik i teraz potrafi szast-prast wszystkie kable wyjąć, wsadzić, a potem zagipsować. Żeby gołosłownym nie być, zagipsował wszystko – ścianę płaską zagipsował na apetyczny, półokrągły poślad, moją sukienkę zagipsował, pończoszkę do kompletu też, podłogę, ściany, Osobistego, lodówkę. Siebie także, żeby dopełnić dzieła.

Na odchodne, kłaniając się Panom Specjalistom w pas, zadeklarowaliśmy, że jak najbardziej gips może na podłodze zostać, nawet ładnie mu w tym miejscu, że Z CAŁĄ PEWNOŚCIĄ nikomu nie szkodzi ten drut co wystaje, a już na pewno LEGIA PANY i jak pójdziemy na 11 listopada na pochód, to tylko z legionistami. Nie można było się nie zadeklarować: „Mój syn 11 listopada idzie na pochód. Z legionistami. A PANI?! PAAAANI TEŻ?!?!!!” – zadudnił Pan Majster łypiąc na mnie groźnym okiem. „Ooooj, ja też! My oboje! CE CE CE WU KA, CE WU KA ES LEGIA!” – ryknęliśmy z Osobistym równocześnie. 

A kiedy już wyszli, na kolanach podłogi z gipsu szorowaliśmy. 
Taka randka.


 SOBOTA, 9 listopada 2013r.

Kochana Szafo,

Wczoraj, w międzyczasie mycia podłóg, przyszły do nas dwie sąsiadki i powiedziały, że STATYSTYCZNIE RZECZ UJMUJĄC, dzisiaj zostaniemy napadnięci.

Bo tak (kalendarium będzie grane):

- blok rok temu oddano do użytku,
- parter oddano do użytku wiosną tego roku,
- one mieszkają tu od 10 września tego roku,
- 21 września tego roku, Pan Z Łomem wziął był wszedł im do mieszkania (kiedy poszły na chwile, głupie flądry, do sklepu po papierosy) i okradł je z dobytku całego: gotówki, laptopów, dokumentów różnych,
- tego samego dnia policja ogarnęła się, że Pan z Łomem próbował wejść do pozostałych czterech mieszkań na parterze, w tym do naszego, ale ALBO nie dał rady, choć ślady na drzwiach tarasowych świadczą o tym, że mocno próbował, ALBO zorientował się, że mieszkanie jeszcze nie jest zamieszkane i ODŁOŻYŁ NAS SOBIE NA PÓŹNIEJ,
- 22 września dwie sąsiadki zrobiły wywiad z sąsiadami z bloku i dowiedziały się, że Pan Z Łomem był też w dwóch innych mieszkaniach, kilka miesięcy wcześniej – na I i na II piętrze!
- od 8 listopada 2013r. mamy paranoję, bunkrujemy się, nie wychodzimy z domu!

Fenkju, gutnajt (przy zapalonym świetle).



NIEDZIELA, 10 listopada 2013r.

Kochany Panie Z Łomem,

Dziękuję Ci, że jesteś. Bardzo się z Osobistym do siebie zbliżyliśmy, od kiedy siedzimy w zamkniętym mieszkaniu, nie podnosimy żaluzji, nie otwieramy okien i chodzimy razem do toalety. Uczucie rodzi się na nowo.

Ileż znaleźliśmy nowych, wspólnych pasji! Takie na przykład planowanie scenariusza obrony („Jak on wejdzie przez taras, to ty go ściągnij na podłogę, jak zapaśnik, a ja zacznę po nim skakać!”), albo gotowanie obiadów (z grzybków marynowanych i tuńczyka w puszce, bo nie możemy wyjść do sklepu). Udało się nawet w mikrofalówce suflecik odstawić, czterominutowy, czteroskładnikowy.


Mąka, mleko, jajko, kakao. A jak ktoś sobie życzy, to i cukier.

Osobisty, w przypływie brawury, wyrwał się po 18.00 (w makijażu, peruce, kapturze i pod parasolem) na przejażdżkę do teściów, coby gaz pieprzowy matce własnej wyrwać z torebki. Bez żalu oddała, bez wstydu przyjęłam. Dzień mijał błogo, ale ponieważ żyjemy zdrowo i jemy pięć posiłków dziennie, przy czwartym daniu z grzybków marynowanych żyłka nam pękła na czole i wyszliśmy do Tesco po sprawunki. Zrobiliśmy rozsądne zakupy na cały tydzień obiadów, ze 3 kolacje, co najmniej 4 śniadania i każdorazowo deser lub drink za łączną kwotę 250zł! Ekonomicznie i apetycznie. I nawet nam Pan Z Łomem lodówki nie ukradł w międzyczasie, więc będzie gdzie to trzymać.


PONIEDZIAŁEK, 11 listopada 2013r.


Kochana Szafo,

Mam nadzieję, że Pan Majster nigdy tego bloga nie przeczyta, bo szlag go trafi, wróci i złapie nas za fraki, jak się dowie, że nie byliśmy na pochodzie. NIE MOGLIŚMY IŚĆ, DOBYTKU PILNUJEMY.

Siedzimy pokornie w mieszkaniu i bawimy się w dom. Było już pierwsze pranie i pierwszy obiad z ziemniakami. Narada rodzinna była i ustaliliśmy zgodnie, co rodzice dostaną na Gwiazdkę. Potem obejrzeliśmy film rodzinny, zagraliśmy w kilka strzelanek, parę rozgrywek w zombie. Przeczytałam nową książkę, co to mi ją kolega – autor! – wysłał („Infekcja”, Andrzej Wardziak, premiera właśnie była, książka wciąga jak odkurzacze Kerby) i zaplanowałam z Osobistym, kiedy zwozimy do nas ozdoby świąteczne (za dwa tygodnie). 

A potem posmyrałam Osobistego za uchem, żeby zasnął i usiadłam w kuchni przy stole, odpaliłam Worda i siadłam do roboty. I tak siedzę aż do teraz. I będę siedzieć nadal, jeszcze długo, pewnie do świtu. PRACUJĄC. I strzegąc zagrodę przed łomiarzami.

PS: Moja N. dała mi taki pendrajwik, co to w nim jest internet, wystarczy wetknąć sobie albo komuś. I wtykam i wysyłam posta. MEDŻIK. Ale limit mam mały, bardzo malutki. Więc zdjęć nie wgrywam żadnych, postów z obrazkami nie piszę, oszczędzam transfer na wysyłanie plików do pracy. NO SORRY, no! Osobisty internet załatwia, tak?

PSPS: Nie porzucajcie nadziei, postaram się pisać bardziej OBRAZOWO. Zgoda?

PSPSPS: Są już świąteczne reklamy w telewizji? 

środa, 6 listopada 2013

O nie, nie. Nie mam jeszcze internetu. O NIE, NIE. Osobistemu się nie spieszy: to się zdąży, się załatwi, zrobi się, a także moje ulubione: jakoś to będzie. To nie naciskam, bo co ja tam wiem.

Przyjechałam natenczas do teściów, coby im remontowe płyty gipsowe z Osobistym nosić, ale te już dawno stoją na miejscu. Nic tu po nas. "ALE ZIEMNIACZKI JUŻ WSTAWIONE!" i dodatkowo "CO TAK O PUSTYM ŻOŁĄDKU WYCHODZIĆ BĘDZIECIE?". Oczywiście, że schabowego z kurczaka nie odmawiam. Warzywa jeść trzeba.

I najedzona taka nie mogę się teraz schylić za biurko, gdzie moje przydasie do scrapbookingu przeszukać chciałam i wziąć ze sobą na własne em-kwadrat. Bo planowałam już rozpocząć produkcję kartek świątecznych, coby przed grudniem większość mieć. Ale plan szlag trafił, bo te cholerne zlecenia się za mną ciągną, robota nagli i pali, nie ma czasu na wyklejanki. Kartki pewnie kupię, na łatwiznę pójdę. ALE PRZYNAJMNIEJ WYŚLĘ, tak? A nie tylko smsy-sresy. Za to ozdoby na prezenty NA PEW NO zrobię ręcznie. O, takie na przykład:

Najbardziej mnie tu nieekologiczny, żywy świerk uwodzi. Wspaniale, tak?

Że na drutach! HA!

Coby kasy w kopercie nudnej nie dawać i coby obdarowanemu frajdy z rozpakowywania nie zabierać.

Coby na torbach przyoszczędzić i dostosować je do potrzebnych rozmiarów.

Cudo cudne, eleganckie.

Najpiękniejsze, prawda?

Litery, gazety, wstążki biało-czerwone i cukierkowe. Proste, tanie, ładne.

Kto ma dzieci, niech im zleci.

Na wspaniałym Allegro takie naklejki po taniości idą, od 1.20zł za arkusz. Papier szary też.


Wyobrażam sobie, że umiałabym to zrobić. Chyba.

Stempelek z ziemniaka, musi być co roku!

A ja mam takie stempelki z literami, a wy nie-eeee!

Takie to to mi się ładne wydało, a proste.

DŻEMIOŁA!
Moja mama na pewno wie, jak się ta piękna roślina czerwona nazywa. Kosodrzewina jakaś, albo inny nagietek.

Starych światełek NIE WYRZUCAMY.

Widziałam te spinacze w Carrefourze: 20 sztuk za 1.99zł. Napis ręcznie należałoby.

Pierdyliard harmonijek w życiu zrobiłam, a do łba mi takie coś nie wpadło. Durna żem i niepomysłowa.

Wyszywany podpis, nawet ja bym umiała. Poziom trudności: ślepiec bez rąk.

Filcowe rękawiczunie z kciuciczkami i takimi płateczkami śnieżyczku, takie o - tyci tyci.

Podkochuję się w szarym papierze, co poradzę. I z czerwienią pięknie tak. I elegancko.

No, pod warunkiem, że najpierw znajdę czas, żeby prezenty skołować. 
BARDZO PRACOCHŁONNE JEST TO BEZROBOCIE

A najbardziej pracochłonne jest urządzanie mieszkania, które koniecznie Panowie Specjaliści muszą DLA PEWNOŚCI ogołocić z szafek i sprawdzić czy kabelki są tam, gdzie kabelki powinny być. Bo ich gryzła niepewność i spać nie mogli, więc przyjdą i sprawdzą. I coby duch Panów Specjalistów był spokojny i serce pełne ukojenia, muszę powyjmować wszystko z szafek i przenieść się z całym dobrobytem inwentarza na kuchenny stół. Bo Panowie będę szafki rozkręcać i ścianę rozkuwać. O TAK, OWSZEM. Kuj, kuj. I CAŁA ROBOTA MATCZYNA NA MARNE. A moja kuchnia znowu będzie wyglądała tak:

Kuchnia "PRZED" z 1 listopada 2013r.  oraz "JUŻ WKRÓTCE" z 8 listopada 2013r., obie uchwycone na jednym ujęciu. W międzyczasie był 2-3 listopada: dni chwały i połysku. Krótkie, ale piękne dni to były.

A wyglądała już całkiem niczego sobie. I focie z rąsi miały być: "takie tam w kuchni", oraz "my na tle zlewu", a także "ja przy regale sosnowym". A TU FOĆ NIE MA. I nie będzie, dopóki Panowie sobie nie pójdą, oddadzą szafki i póki nie ułożę sobie wszystkiego ponownie. O! Pretensje pszepaństwa proszę na numer Panów Specjalistów kierować, ja tu tylko sprzątam.

PS: Byłam dzisiaj w ukochanej ex-firmie. Mój były Pan Prezes sztukę kolekcjonuje, obrazy, fortepiany i te inne. Platona czyta, chodzi do opery. Zawsze ma na sobie marynarkę, zawsze pisze piórem. Piękny jest i elegancki. I mnie dzisiaj poezją uwieść postanowił, skutecznie zresztą: 

"To nie sztuka zabić kruka,
Ani sowę trafić w głowę,
Ale sztuka całkiem świeża,
Gołą dupą siąść na jeża."