Mam dziś imieniny.
Sto lat ja! Pomyślałam, że w imieniny nikt nie będzie na mnie krzyczał, że nie pisałam od półtora tygodnia. I że mogę w końcu wychylić głowę. Prawda? Zwłaszcza, że mam wymówki. Ooo, i to JAKIE wymówki mam! Na przykład takie:
- od dwóch miesięcy temperatura w naszym mieszkaniu wynosi 16-17 stopni Celcjusza i choć hydraulików, monterów, wierterów, brygadzistów i developerów przewinęło się przez to mieszkanie dwunastu w ciągu ostatnich 10 dni, to termometr ani myśli podskoczyć. Spędzam więc dnie całe na dzierganiu wełnianych bamboszy i przyjmowaniu rano, w południe i wieczorem cudzych mężczyzn, coby mnie rozgrzali, naprawiając centralne ogrzewanie;
- byłam bardzo zajęta przygotowaniami do posprzątania świątecznych dekoracji. Teraz w mieszkaniu znowu jest pustka przygnębiająca, żadnych światełek, kokardek, brokatu;
- od kiedy nie biorę czynnego udziału w życiu społecznym, ciągle żyję w strachu, że umrę niezauważenie i znajdą mnie po miesiącu, nadjedzoną przez owczarki alzackie. Dla ukojenia nerwów obejrzałam ponad 50 godzin filmów dokumentalnych o seryjnych mordercach, 7 rozpraw sądowych, 12 wywiadów, 5 relacji z przesłuchań świadków i niedoszłych ofiar;
- bardzo jestem niewyspana ostatnio. Półtora tygodnia temu miałam męczący sen, którego nie mogłam wybić sobie z głowy aż do dnia, który powitałam wspomnieniem kolejnego męczącego snu. Oba opowiedziałam rodzicielce, a rodzicielka powiedziała: Notuj dalej, córko górnika! Więc zaczęłam notować, coby wzoru się doszukać, motywu przewodniego:
24 stycznia: Stoję w kuchni, za oknem pada śnieg, za ścianą słychać głośne sąsiadów rozmowy. Pochylam się nad garnkiem i sprawdzam, czy ziemniaki są już miękkie. Podnoszę pokrywkę, czekam aż para wyleci, wbijam widelec w ziemniaka. Ale się mocno nagrzewa... - myślę, zerkając na płytę grzewczą, którą dotykam brzuchem. Z pokrętła do regulacji mocy bucha niebieski gaz. Prosto w mój brzuch. Odskakuję, łapię szmatę z kaloryfera, próbuję przez nią zakręcić kurki. Szarpnęłam za mocno, coś pękło, kurek jest poluzowany i kręci się nie zmniejszając dopływu gazu. Wybiegam z kuchni, otwieram drzwi, wyskakuję na klatkę schodową rodziców i dzwonię do sąsiada. Walę z całej siły kilka razy i wracam do mieszkania, zostawiając swoje drzwi otwarte, żeby widział, że to ja tak waliłam. Biegnę do kuchni, kładę się pod zlew, żeby znaleźć główny dopływ gazu, co to na filmach zawsze strażacy każą zakręcić. Żadnych rur nie ma, tylko pajęczyny i wilgoć. Przez głowę przemyka mi myśl: przecież ja mam kuchenkę elektryczną! Dociera do mnie, że śnię. Budzę się obok telewizora, machając ręką, jakbym nadal nią gasiła ogień, albo szukała rury. Przysnęłam, siedząc po turecku i wybierając grę na konsolę. Lekko roztrzęsiona wstaję i sięgam na półkę z grami. Zakołowało mi się w głowie, złapałam się półki, żeby równowagę odzyskać. Półka prowizoryczna, więc spadłaby mi na łeb, ale zasłoniłam się ręką. Coś boleśnie w dłoni mi strzeliło i obudziłam się w łóżku, z dłonią zaciśniętą na ostrych rantach otwartej puszki tuńczyka. Zaciskałam przez sen wieczko tak mocno, że aż mi krew z dłoni zaczęła lecieć. Odrzuciłam puszkę na podłogę, a ta - uderzając - zadzwoniła o parkiet dzwonkiem smsa. Budzę się w łóżku, ponownie. Otwieram oczy, patrzę na telefon. Moja N. napisała właśnie: śpisz jeszcze, Parówko?. Spojrzałam na półkę, dłonie i drzwi na korytarz. Wszystko w porządku. Śniło mi się, że śnię, że mam sen we śnie.
26 stycznia: Mam urodziny, Osobisty zabrał mnie na taras widokowy na Starym Mieście, albo wyłożone kocimi łbami molo sopockie. Miejsce wygląda, jak scena z filmu "Wszystko gra" Allena, w której gościu rzuca monetą do wody, a moneta do wody nie wpada. Osobisty mówi, żebym usiadła, bo ma dla mnie prezent, ale muszę poczekać do wieczora. Siedzimy, pijemy piwo, przychodzą znajomi. Mijają godziny. W pewnym momencie moją uwagę przykuwa ubrany w fioletowy, zimowy kombinezon człowiek. Idzie w naszym kierunku, owinięty w szalik po sam nos, w ciemnych okularach. Rozgląda się nerwowo, zerka za siebie. Nie widzę jego twarzy, ale obserwuję sposób chodzenia, coś mi świta w głowie. Zerkam na Osobistego, który z uśmiechem kiwa głową. Wstaję i podchodzę do fioletowego. Przytulam go, zdejmuję mu szalik. To kolega P., słynny kucharz z Krakowa. Osobisty mi go w prezencie na urodziny sprowadził. Kolega P. natomiast sprowadził ze sobą koleżankę. Piękną! Śliczna, jak mały, czarnowłosy elfik. I strasznie oboje się kryją za okularami, bo są z Krakowa. A cała Warszawa nie lubi Krakowa, jak ja polędwicy sopockiej. Budzę się zrelaksowana.
28 stycznia: Moja siostra przyleciała z mężem i dziećmi do Polski. Postawili bagaże na klatce schodowej u moich rodziców, powoli wnoszą wszystko na górę. Tylko moja mała, 3-4letnia chrześnica szuka czegoś w torbie postawionej na zewnątrz pod domofonem i nie wchodzi do domu. Czekam na schodach i pilnuję jej. Moja kuzynka K. schodzi do nas i pyta: idziecie już?, a ja na sekundę odrywam wzrok od chrześnicy, żeby zerknąć na kuzynkę i kiwnąć do niej głową. Chwilę potem Zośki już nie ma. Adrenalina uderzyła mi do głowy, szlag mnie trafił nienawistny, bo wiedziałam, gdzie jest, gdzie ją porwano. Biegnę do kościoła po drugiej stronie osiedla, wchodzę od strony ołtarza. Mała śpi w ostatniej ławce zwinięta w kłębek, a dookoła mnie 16-17letni chłopcy czają się, chcąc mi obić gębę. Ale nie rzucają się całym tłumem, tylko podchodzą parami, lub trójkami - bardzo uprzejmie, jak w grach komputerowych. A ja nie miałam pod ręką nic do obrony, poza ręcznikiem, który leżał na niewniesionych jeszcze na górę bagażach. Zwijam go więc w rulon, jak do kocówy i walczę. Powalam ich jednego, za drugim. Bez większego wysiłku. A oni padają, jak muchy. Chrześnica cały czas śpi spokojnie. Budzę się zrelaksowana, bo wszystkich zabiłam ręcznikiem.
31 stycznia: Jestem na asfaltowej drodze z Rząsawy na Wawrzkowiznę, przewodnik grupy mówi, że musimy dojść od punktu A do punktu B i wrócić. Pokazuje nam planowaną trasę na kartce papieru. Ja mówię, że nie idę, że muszę poczekać na znajomych: kolegę M., ex-barmana i jego żonę A., co to na Sylwestrowej imprezie parkiet do wrzenia doprowadzała. Czekam na nich z moim bratem B., zakałą rodziny, którego nikt na oczy nie widział od paru lat. Brat prowadza wszędzie swój motocykl, jak rower. Po schodach na górę, po schodach w dół, po schodach na górę, po schodach na dół. Wierci się niecierpliwie. Ja nic nie mówię, niczego nie wypominam, cieszę się, że jest. Zza budynku przy którym czekamy wyłania się drewniana łódź, rzeźbiona w smoki, węże i winorośla. Łódź jedzie powoli po torach ułożonych w różne zawijasy i zakrętasy. W łodzi siedzi koleżanka A. z córką, łódź ciągnie kolega M. Wchodzimy razem do budynku. Motocykl też. Na parterze ludzie zbierają się do jakiejś rodzinnej imprezy, a ja z bratem stoję na trzecim piętrze i patrzę na wielki, ogromny gar bigosu, obłożony plastrami ananasa z puszki. Schodzimy z garami na dół, a ja wiem, że mam iść je zanieść sama, bo on za nic do rodzinnej imprezy nie podejdzie. Chcielibyśmy się pożegnać, ale wiemy, że wszyscy patrzą na niego z niechęcią. Mówimy tylko: do jutra! i nie patrząc na siebie idziemy, każdy w swoim kierunku. Budzę się przygnębiona.
1 lutego: Strasznie boli mnie brzuch, mam skurcze. Nikomu na fejsbuku się nie chwaliłam, że jestem w ciąży, ale teraz zaczyna się poród, a ja naprawdę nie wiem co robić. Piszę więc szybki status: Dziewczyny, co mam spakować na porodówkę? Moja siostra zarządziła, że jedziemy na Binków, do rodziców. Tam mama trzyma na pawlaczu wszystkie nasze ubrania, piżamy i cokolwiek naszego uzbierało się w rodzinnym domu przez lata odwiedzin. Mnie wszystko bardzo, bardzo boli, więc siostra rezolutnie przymierza znalezione rzeczy na 7-8letniego synka, mojego chrześniaka. Co na niego pasuje, to odpada. Co za duże, to biorę do szpitala. W szpitalu jest łóżko, światło, flizelina. Rodzi się prześliczna, w ogóle nieobślizgła córeczka. Ma jakieś trzy miesiące, jest piękna i rumiana. Przytulam ją, ale ona się wyrywa, bo chce gdzieś iść. Zwisa mi przez wyciągnięte za łóżko ramię i wierzga nogami. Nie mam siły jej trzymać, wszystko mnie boli. Kiedy spada mi na podłogę budzę się zmęczona i obolała.
2 lutego: Stoję w szkole podstawowej na korytarzu, wyglądam przez okno, firanka mnie zasłania. Słyszę kroki, ktoś przechodzi za mną i mówi: pani mi nie daje za sobą zatęsknić, ciągle panią widzę! To mój były prezes. Wzruszam ramionami, stoję dalej. Prezes zatrzymuje się w drzwiach jednej z klas i woła mnie do siebie słabym głosem. Podchodzę, a on stoi niepewnie, taki niewyspany, zmęczony, w opłakanym stanie. Worki pod oczami, szara cera, włosy w kompletnym chaosie, koszula krzywo zapięta. Jak nie on. Zapinam mu koszulę prosto, guzik po guziku, jak dziecku. Poprawiam włosy. On mówi: rozumiem, że wybrała pani bezrobocie, ale czemu taki strój?. Patrzę w dół: mam na sobie czerwone spodnie dresowe, skarpetki naciągnięte na nogawki, bluzę ortalionową w jaskrawym kolorze i czarny, gruby golf. Mówię mu, że byłam w lesie, na spacerze z psem i śnieg był, więc się tak ubrałam. Założyłam mu marynarkę, zapachniało jego perfumami. Obudziłam się. Zadzwonił piętnaście minut później.
3 lutego: Rozmawiam z brodatym, siwowłosym dziadkiem. Dziadek trzyma w ręku śliskiego, wielkogłowego węgorza. Patrzę na niego i nie wiem co myśleć. Siostra mówi, że idziemy na pielgrzymkę. Nie podoba mi się ten przymus, negocjuję więc, czy mogę chociaż nie wchodzić do kościołów. Siostra mówi, że pogadamy później, teraz mam brać rower i jedziemy. Jaki rower? - pytam. To pielgrzymka rowerowa - odpowiada obojętnie. Budzę się natychmiast. Muszę nauczyć się jeździć na rowerze.
4 lutego: Jestem Jess z serialu "New girl", mam piękne, kasztanowe włosy do ramion. Śmieję się z dowcipu jakiegoś młodego Murzyna. Budzę się i sprawdzam w google, czy to Coach, inny bohater tego z serialu. Nie, nie on.
5 lutego: Siedzę przed klasą, na drewnianej ławce z moją N. i innymi znajomymi. Po ziemi chodzą czerwone mrówki i mówię na głos, że całe szczęście u mnie w mieszkaniu są czarne. Spada mi klapek, mrówki natychmiast go obchodzą, tworząc symetryczne wzory. Spryskuję klapka sprayem do dezynfekcji rąk, żeby je odstraszyć, a klapek natychmiast staje w płomieniach, podpalając przy okazji wszystko czego dotyka: kartkę, gałązkę, kupkę suchych, sosnowych igieł. Gaszę ogień półtoralitrową butelką wody mineralnej i myślę, że teraz nie będę miała co pić cały dzień. Wchodzimy do klasy, ale mamy zajęcia z dr Sz., którego moja N. nie lubi. Bezceremonialnie odwraca się na pięcie i wychodzi z klasy, a ja - chcąc zachować odrobinę przyzwoitości - udaję, że szukam zeszytu, schylam się pod ławkę i uciekam za nią. N. stoi na firmowym parkingu i mówi, że musimy uszykować scenografię do prezentacji na temat średniowiecznego zamku. Malujemy w kamienne wzory wielkie bloki styropianu, wycinamy kształty wież i muru. Przychodzi do nas matka prezesa i jego gosposia, siadają na ziemi. Matka prezesa pyta N. po co ta wystawka. N. profesjonalnie odpowiada, rzucając datami, nazwiskami. Tłumaczy, że główny bohater przedstawienia o zamku, to nie to samo, co jego starszy, nielubiany brat Marcin. Prezesowa matka kiwa głową z uznaniem, gosposia zaciera ręce, z niecierpliwością oczekując przedstawienia. W tej chwili przybiega Karol, kolega-astronom. Mówi, że prezentacja zamku jest odwołana i musimy pomóc mu z jego interaktywną mapą nieba, czy innym pokazem. Budzę się, mówiąc na głos: chodź!
Sto lat ja! Pomyślałam, że w imieniny nikt nie będzie na mnie krzyczał, że nie pisałam od półtora tygodnia. I że mogę w końcu wychylić głowę. Prawda? Zwłaszcza, że mam wymówki. Ooo, i to JAKIE wymówki mam! Na przykład takie:
- od dwóch miesięcy temperatura w naszym mieszkaniu wynosi 16-17 stopni Celcjusza i choć hydraulików, monterów, wierterów, brygadzistów i developerów przewinęło się przez to mieszkanie dwunastu w ciągu ostatnich 10 dni, to termometr ani myśli podskoczyć. Spędzam więc dnie całe na dzierganiu wełnianych bamboszy i przyjmowaniu rano, w południe i wieczorem cudzych mężczyzn, coby mnie rozgrzali, naprawiając centralne ogrzewanie;
- byłam bardzo zajęta przygotowaniami do posprzątania świątecznych dekoracji. Teraz w mieszkaniu znowu jest pustka przygnębiająca, żadnych światełek, kokardek, brokatu;
- od kiedy nie biorę czynnego udziału w życiu społecznym, ciągle żyję w strachu, że umrę niezauważenie i znajdą mnie po miesiącu, nadjedzoną przez owczarki alzackie. Dla ukojenia nerwów obejrzałam ponad 50 godzin filmów dokumentalnych o seryjnych mordercach, 7 rozpraw sądowych, 12 wywiadów, 5 relacji z przesłuchań świadków i niedoszłych ofiar;
- bardzo jestem niewyspana ostatnio. Półtora tygodnia temu miałam męczący sen, którego nie mogłam wybić sobie z głowy aż do dnia, który powitałam wspomnieniem kolejnego męczącego snu. Oba opowiedziałam rodzicielce, a rodzicielka powiedziała: Notuj dalej, córko górnika! Więc zaczęłam notować, coby wzoru się doszukać, motywu przewodniego:
24 stycznia: Stoję w kuchni, za oknem pada śnieg, za ścianą słychać głośne sąsiadów rozmowy. Pochylam się nad garnkiem i sprawdzam, czy ziemniaki są już miękkie. Podnoszę pokrywkę, czekam aż para wyleci, wbijam widelec w ziemniaka. Ale się mocno nagrzewa... - myślę, zerkając na płytę grzewczą, którą dotykam brzuchem. Z pokrętła do regulacji mocy bucha niebieski gaz. Prosto w mój brzuch. Odskakuję, łapię szmatę z kaloryfera, próbuję przez nią zakręcić kurki. Szarpnęłam za mocno, coś pękło, kurek jest poluzowany i kręci się nie zmniejszając dopływu gazu. Wybiegam z kuchni, otwieram drzwi, wyskakuję na klatkę schodową rodziców i dzwonię do sąsiada. Walę z całej siły kilka razy i wracam do mieszkania, zostawiając swoje drzwi otwarte, żeby widział, że to ja tak waliłam. Biegnę do kuchni, kładę się pod zlew, żeby znaleźć główny dopływ gazu, co to na filmach zawsze strażacy każą zakręcić. Żadnych rur nie ma, tylko pajęczyny i wilgoć. Przez głowę przemyka mi myśl: przecież ja mam kuchenkę elektryczną! Dociera do mnie, że śnię. Budzę się obok telewizora, machając ręką, jakbym nadal nią gasiła ogień, albo szukała rury. Przysnęłam, siedząc po turecku i wybierając grę na konsolę. Lekko roztrzęsiona wstaję i sięgam na półkę z grami. Zakołowało mi się w głowie, złapałam się półki, żeby równowagę odzyskać. Półka prowizoryczna, więc spadłaby mi na łeb, ale zasłoniłam się ręką. Coś boleśnie w dłoni mi strzeliło i obudziłam się w łóżku, z dłonią zaciśniętą na ostrych rantach otwartej puszki tuńczyka. Zaciskałam przez sen wieczko tak mocno, że aż mi krew z dłoni zaczęła lecieć. Odrzuciłam puszkę na podłogę, a ta - uderzając - zadzwoniła o parkiet dzwonkiem smsa. Budzę się w łóżku, ponownie. Otwieram oczy, patrzę na telefon. Moja N. napisała właśnie: śpisz jeszcze, Parówko?. Spojrzałam na półkę, dłonie i drzwi na korytarz. Wszystko w porządku. Śniło mi się, że śnię, że mam sen we śnie.
26 stycznia: Mam urodziny, Osobisty zabrał mnie na taras widokowy na Starym Mieście, albo wyłożone kocimi łbami molo sopockie. Miejsce wygląda, jak scena z filmu "Wszystko gra" Allena, w której gościu rzuca monetą do wody, a moneta do wody nie wpada. Osobisty mówi, żebym usiadła, bo ma dla mnie prezent, ale muszę poczekać do wieczora. Siedzimy, pijemy piwo, przychodzą znajomi. Mijają godziny. W pewnym momencie moją uwagę przykuwa ubrany w fioletowy, zimowy kombinezon człowiek. Idzie w naszym kierunku, owinięty w szalik po sam nos, w ciemnych okularach. Rozgląda się nerwowo, zerka za siebie. Nie widzę jego twarzy, ale obserwuję sposób chodzenia, coś mi świta w głowie. Zerkam na Osobistego, który z uśmiechem kiwa głową. Wstaję i podchodzę do fioletowego. Przytulam go, zdejmuję mu szalik. To kolega P., słynny kucharz z Krakowa. Osobisty mi go w prezencie na urodziny sprowadził. Kolega P. natomiast sprowadził ze sobą koleżankę. Piękną! Śliczna, jak mały, czarnowłosy elfik. I strasznie oboje się kryją za okularami, bo są z Krakowa. A cała Warszawa nie lubi Krakowa, jak ja polędwicy sopockiej. Budzę się zrelaksowana.
28 stycznia: Moja siostra przyleciała z mężem i dziećmi do Polski. Postawili bagaże na klatce schodowej u moich rodziców, powoli wnoszą wszystko na górę. Tylko moja mała, 3-4letnia chrześnica szuka czegoś w torbie postawionej na zewnątrz pod domofonem i nie wchodzi do domu. Czekam na schodach i pilnuję jej. Moja kuzynka K. schodzi do nas i pyta: idziecie już?, a ja na sekundę odrywam wzrok od chrześnicy, żeby zerknąć na kuzynkę i kiwnąć do niej głową. Chwilę potem Zośki już nie ma. Adrenalina uderzyła mi do głowy, szlag mnie trafił nienawistny, bo wiedziałam, gdzie jest, gdzie ją porwano. Biegnę do kościoła po drugiej stronie osiedla, wchodzę od strony ołtarza. Mała śpi w ostatniej ławce zwinięta w kłębek, a dookoła mnie 16-17letni chłopcy czają się, chcąc mi obić gębę. Ale nie rzucają się całym tłumem, tylko podchodzą parami, lub trójkami - bardzo uprzejmie, jak w grach komputerowych. A ja nie miałam pod ręką nic do obrony, poza ręcznikiem, który leżał na niewniesionych jeszcze na górę bagażach. Zwijam go więc w rulon, jak do kocówy i walczę. Powalam ich jednego, za drugim. Bez większego wysiłku. A oni padają, jak muchy. Chrześnica cały czas śpi spokojnie. Budzę się zrelaksowana, bo wszystkich zabiłam ręcznikiem.
31 stycznia: Jestem na asfaltowej drodze z Rząsawy na Wawrzkowiznę, przewodnik grupy mówi, że musimy dojść od punktu A do punktu B i wrócić. Pokazuje nam planowaną trasę na kartce papieru. Ja mówię, że nie idę, że muszę poczekać na znajomych: kolegę M., ex-barmana i jego żonę A., co to na Sylwestrowej imprezie parkiet do wrzenia doprowadzała. Czekam na nich z moim bratem B., zakałą rodziny, którego nikt na oczy nie widział od paru lat. Brat prowadza wszędzie swój motocykl, jak rower. Po schodach na górę, po schodach w dół, po schodach na górę, po schodach na dół. Wierci się niecierpliwie. Ja nic nie mówię, niczego nie wypominam, cieszę się, że jest. Zza budynku przy którym czekamy wyłania się drewniana łódź, rzeźbiona w smoki, węże i winorośla. Łódź jedzie powoli po torach ułożonych w różne zawijasy i zakrętasy. W łodzi siedzi koleżanka A. z córką, łódź ciągnie kolega M. Wchodzimy razem do budynku. Motocykl też. Na parterze ludzie zbierają się do jakiejś rodzinnej imprezy, a ja z bratem stoję na trzecim piętrze i patrzę na wielki, ogromny gar bigosu, obłożony plastrami ananasa z puszki. Schodzimy z garami na dół, a ja wiem, że mam iść je zanieść sama, bo on za nic do rodzinnej imprezy nie podejdzie. Chcielibyśmy się pożegnać, ale wiemy, że wszyscy patrzą na niego z niechęcią. Mówimy tylko: do jutra! i nie patrząc na siebie idziemy, każdy w swoim kierunku. Budzę się przygnębiona.
1 lutego: Strasznie boli mnie brzuch, mam skurcze. Nikomu na fejsbuku się nie chwaliłam, że jestem w ciąży, ale teraz zaczyna się poród, a ja naprawdę nie wiem co robić. Piszę więc szybki status: Dziewczyny, co mam spakować na porodówkę? Moja siostra zarządziła, że jedziemy na Binków, do rodziców. Tam mama trzyma na pawlaczu wszystkie nasze ubrania, piżamy i cokolwiek naszego uzbierało się w rodzinnym domu przez lata odwiedzin. Mnie wszystko bardzo, bardzo boli, więc siostra rezolutnie przymierza znalezione rzeczy na 7-8letniego synka, mojego chrześniaka. Co na niego pasuje, to odpada. Co za duże, to biorę do szpitala. W szpitalu jest łóżko, światło, flizelina. Rodzi się prześliczna, w ogóle nieobślizgła córeczka. Ma jakieś trzy miesiące, jest piękna i rumiana. Przytulam ją, ale ona się wyrywa, bo chce gdzieś iść. Zwisa mi przez wyciągnięte za łóżko ramię i wierzga nogami. Nie mam siły jej trzymać, wszystko mnie boli. Kiedy spada mi na podłogę budzę się zmęczona i obolała.
2 lutego: Stoję w szkole podstawowej na korytarzu, wyglądam przez okno, firanka mnie zasłania. Słyszę kroki, ktoś przechodzi za mną i mówi: pani mi nie daje za sobą zatęsknić, ciągle panią widzę! To mój były prezes. Wzruszam ramionami, stoję dalej. Prezes zatrzymuje się w drzwiach jednej z klas i woła mnie do siebie słabym głosem. Podchodzę, a on stoi niepewnie, taki niewyspany, zmęczony, w opłakanym stanie. Worki pod oczami, szara cera, włosy w kompletnym chaosie, koszula krzywo zapięta. Jak nie on. Zapinam mu koszulę prosto, guzik po guziku, jak dziecku. Poprawiam włosy. On mówi: rozumiem, że wybrała pani bezrobocie, ale czemu taki strój?. Patrzę w dół: mam na sobie czerwone spodnie dresowe, skarpetki naciągnięte na nogawki, bluzę ortalionową w jaskrawym kolorze i czarny, gruby golf. Mówię mu, że byłam w lesie, na spacerze z psem i śnieg był, więc się tak ubrałam. Założyłam mu marynarkę, zapachniało jego perfumami. Obudziłam się. Zadzwonił piętnaście minut później.
3 lutego: Rozmawiam z brodatym, siwowłosym dziadkiem. Dziadek trzyma w ręku śliskiego, wielkogłowego węgorza. Patrzę na niego i nie wiem co myśleć. Siostra mówi, że idziemy na pielgrzymkę. Nie podoba mi się ten przymus, negocjuję więc, czy mogę chociaż nie wchodzić do kościołów. Siostra mówi, że pogadamy później, teraz mam brać rower i jedziemy. Jaki rower? - pytam. To pielgrzymka rowerowa - odpowiada obojętnie. Budzę się natychmiast. Muszę nauczyć się jeździć na rowerze.
4 lutego: Jestem Jess z serialu "New girl", mam piękne, kasztanowe włosy do ramion. Śmieję się z dowcipu jakiegoś młodego Murzyna. Budzę się i sprawdzam w google, czy to Coach, inny bohater tego z serialu. Nie, nie on.
5 lutego: Siedzę przed klasą, na drewnianej ławce z moją N. i innymi znajomymi. Po ziemi chodzą czerwone mrówki i mówię na głos, że całe szczęście u mnie w mieszkaniu są czarne. Spada mi klapek, mrówki natychmiast go obchodzą, tworząc symetryczne wzory. Spryskuję klapka sprayem do dezynfekcji rąk, żeby je odstraszyć, a klapek natychmiast staje w płomieniach, podpalając przy okazji wszystko czego dotyka: kartkę, gałązkę, kupkę suchych, sosnowych igieł. Gaszę ogień półtoralitrową butelką wody mineralnej i myślę, że teraz nie będę miała co pić cały dzień. Wchodzimy do klasy, ale mamy zajęcia z dr Sz., którego moja N. nie lubi. Bezceremonialnie odwraca się na pięcie i wychodzi z klasy, a ja - chcąc zachować odrobinę przyzwoitości - udaję, że szukam zeszytu, schylam się pod ławkę i uciekam za nią. N. stoi na firmowym parkingu i mówi, że musimy uszykować scenografię do prezentacji na temat średniowiecznego zamku. Malujemy w kamienne wzory wielkie bloki styropianu, wycinamy kształty wież i muru. Przychodzi do nas matka prezesa i jego gosposia, siadają na ziemi. Matka prezesa pyta N. po co ta wystawka. N. profesjonalnie odpowiada, rzucając datami, nazwiskami. Tłumaczy, że główny bohater przedstawienia o zamku, to nie to samo, co jego starszy, nielubiany brat Marcin. Prezesowa matka kiwa głową z uznaniem, gosposia zaciera ręce, z niecierpliwością oczekując przedstawienia. W tej chwili przybiega Karol, kolega-astronom. Mówi, że prezentacja zamku jest odwołana i musimy pomóc mu z jego interaktywną mapą nieba, czy innym pokazem. Budzę się, mówiąc na głos: chodź!
O mamy nowy wpisik i mamy w końcu co czytać ... Hmm trochę niepokoją mnie te przestoje w SZAFIE, zaglądam codziennie i huhu... no ale jak na złość dziś marno z czasem (więc komentsa nie BYĆ) ... ale pamiętać ja co dziś mamy za dnia, więc KOCHANA AGATKO -buziorów i uscisków imieninowych MOC i niech CIĘ chłop zaciągnie pod KOC *cmok
OdpowiedzUsuńW głowie mojej świta przysięga poprawy i samodoskonalenia. Przysięgę tę niemalże na głos wypowiadam! (czytam książkę o XIX-wiecznej Anglii i takoż teraz składnię dobieram)
UsuńPS: Dziękuję! CMOK.