piątek, 15 listopada 2013

Taka sytuacja.

Zima osiemdziesiątego trzeciego roku była wyjątkowo mroźna. Cały listopad i grudzień padał gęsty śnieg, krajobraz był piękny, ale mocno zamarznięty puch nie chciał się kleić, więc w czasie świątecznych ferii nie odbył się coroczny konkrus na najpiękniejszego bałwana. W styczniu i lutym nikogo nie dziwiły potężne zaspy przy bramach wjazdowych do domów i zamarznięte studnie. W marcu dzieciaki z pobliskiego miasteczka wracając ze szkoły nadal mogły udawać, że palą papierosy, dmuchając i chuchając kłęby pary, choć mamy wielokrotnie mówiły im, żeby nie otwierać buzi na mrozie. Na początku kwietnia rolnicy zaczęli już marszczyć czoła i kręcić z rezygnacją głowami.

W trzecią niedzielę kwietnia, w imieniny Jakuba, na leśnej polanie nieopodal jednostki wojskowej, jeśli ktoś szedł wyjątkowo cicho i nasłuchiwał wyjątkowo uważnie, mógł usłyszeć ciche pluśnięcie. To szyszka spadła do dużej, odmarzającej kałuży przy samej ścieżce dzielącej teren wojska od największego w tej części gminy pola kukurydzy. Zakładając, że kukurydza w tym roku wyrośnie.

Niezależnie od tego jak ostrożnie i bezgłośnie szedłby spacerowicz, ani jak bardzo wytężałby wzrok, nie mógł zobaczyć tego, co stało się w środku kałuży chwilę potem. Nagrzana od jasnego słońca woda, rozhuśtana powiewem wciąż zimnego wiatru, obracała szyszką na dnie tak długo i tak wytrwale, aż wypadło z niej pomarszczone, niewyrośnięte nasionko. Wyglądało jak mały kamyczek, nie można było odmówić mu jednak siły ducha. Przy pierwszym silniejszym podmuchu wiatru nasionko, niesione falą, wryło się w rozmoczoną, gliniastą ziemię i zostało tam na kolejny rok, aby nabrać sił na nowe życie.

Latem ’93 do mojego teścia zadzwonili z jednostki wojskowej, w której kilkanaście lat wcześniej odbywał służbę i zaprosili do udziału w uroczystościach rocznicowych. Zapakował więc swojego dziewięcioletniego syna, dwie kanapki z jajkiem i termos z ogórkową, jeszcze ciepłą, i pojechał starym polonezem odebrać pamiątkowy medal, naszywkę i album ze zdjęciami kolegów – skoczków. Impreza była naprawdę udana. Grochówka, pokazy lotnicze, wiele znanych-nieznanych twarzy. Bawili tam tak długo, że gdy zaczęło się ściemniać, stracili rachubę czy to z powodu późnej pory, czy nadchodzącej sierpniowej burzy. Kiedy wyruszali do domu, za plecami słuchać już było pierwsze suche, ogłuszające trzaski piorunów, choć jeszcze nie padało. Nagle teściu gwałtownie zahamował.

Na końcu leśnej drogi, którą rano podjechali do zachodniej bramy poligonu, leżała złamana sosna. Jadąc w półmroku, wytężając wzrok, aby ominąć głębokie koleiny pozostałe po ciężkich, wojskowych starach, nie dostrzegł jej aż do ostatniej chwili. Wysiadł z samochodu, obejrzał drzewo. Nie było duże, nie było małe. Pachniało żywicą. Dałby radę, choć nie bez wysiłku, odsunąć je na pobocze i oczyścić drogę. Gdzie zgnije i się zmarnuje, nikt tego nawet na opał nie weźmie – mruknął do siebie, podwijając rękaw. Złapał sosnę w miejscu złamania, krzyknął do syna, żeby otworzył tylne drzwi i szybę, załadował drzewo do środka i odjechał. Dwa tygodnie później, w piwnicy domu na warszawskiej Sadybie stanął prosty, solidny regał na przetwory.  Ten sam, o którym trzy tygodnie temu mój teściu mówił, że „tandeta”, „stragan”, „nikt tak już nie robi”, a także „kto to wymyślił?!”. Ten regał:

 Ale ja siłę ducha okazałam, tupnęłam, powiedziałam, że stawiamy i zagospodarowałam sobie sosnowy regał ze skutkiem straganiarsko-urokliwym. A kto zaprzeczy, że urokliwym, tego nie słucham.

 Dorzuciłam skrzynki sosnowe z Allegro, 6zł za sztukę i stojak sosnowy na wino z IKEA - chyba 30zł. Babcia G. podarowała mi swój stary chlebak (zdjęcie wyżej, na parapecie), a teściowa wymieniła go na świeższy, ośmioletni, nieużywany model. Cena całej inwestycji: 60zł + dwa lata wojska. Reszta to dary losu.

Na stojaku jest woda i napoje, w skrzynkach różne przydasie. Na środkowej półce, dla zachowania środka ciężkości, stoi kilka słoików z ogórkami, grzybkami i nutellą mojej mamy. Nad nimi szklana kula z pojemnikami na jedzenie. Na górze chlebak i pudełko na paragony. Na dachu stoi słój suszonych prawdziwków z tegorocznych zbiorów rodzicieli i pomarańczowa świeczka od mojej ukochanicy z byłej pracy. A z boku wisi worek z pięknymi, drewniany koralikami, co to go mamusia w lumpeksie za złotówkę wytargowała. Worek jest piękny, solidny i lniany. A w środku trzymam siatki, torebki, jednorazówki, czy kto jak tam zwał. 

Całkiem nie zdurniałam, w skrzynkach nie trzymam niczego, co mogłoby się zepsuć. Mam natomiast:

Nalewkę z orzecha i dwa słoki miodu. Nie dotknie mnie ani urok, ani sraczka.
Cebulę, bo ma warstwy.
Świeczki z IKEA, świeczniki z IKEA i sześć podkładek, które na targu staroci za 5zł wypyskowałam, jak prawdziwa przekupka. Pan mi wtedy jeszcze małego Buddę dorzucił, gratis.
Ściereczki, ręczniczki, szmatki przydaśne. Wszystkie jeszcze maglem pachną: teściowa ze swoich zapasów oddała, mama też się dorzuciła.
Serwetki doryjne, w razie jakbym chciała kupić jeszcze dwie pary sztućców i zorganizować uroczystą kolację dla sześciu osób. 1.80zł od kompletu. Allegro dostawcą było, oczywiście.

Żeby była jasnosność: OCZEKUJĘ KOMPLEMENTÓW
Można je umieszczać na stronie:  

wuwuwu.żałujęswoichsłówsynowoma.pl

PS: Zadzwoniłam do mojej N., żeby mi sprawdziła kto ma imieniny 16 kwietnia, bo – zanim usłyszałam odpowiedź - nasionko miało dzień wcześniej, w sobotę spaść. Wszystkiego najlepszego: Benedykcie, Charyzjuszu, Bernadetto, Leoindzie, Erwinie, Patrycy, Lambercie i Kseniu!

PSPS: Skoro już jesteśmy w temacie: wczoraj od rana N. dzwoniła do mnie i opowiadała, jaki ma napięty grafik i jak szybko musi z pracy do domu pędzić, żeby swojemu Oblubieńcowi wspaniały tort na dzisiejsze urodziny przygotować. Nie wiem czy się wyrobię!”, a także „już wszystko przygotowane, teraz jeszcze dekoracja, a ON JUŻ ZA DWIE GODZINY WRACA!”. Szybko, szybko, trzeba budować piętra lukrowego pałacu. Szyyybkoo, nie ma czasu.

 Po 20.00 dzwoni na telefon Osobistego. Odbieram:
- Widziałaś juuuuż? SKOŃCZYŁAM! No pooochwal, noooooo! ZDĄŻYŁAAAM!
- Nie widziałam, wyślij zdjęcie.
- No wysłałam, na twój telefon!!! NO WEŹ POCHWAL!

Poszłam, odebrałam mmsa. Podałam Osobistemu.
Osobisty uniósł brew, poszukał odpowiednich słów i powiedział:

- Jestem pewien, że jest PYSZNY!

TAAADAAAAAAAAAAM!

3 komentarze:

  1. Chcę przepis na domową nutellę proszę, proszę, proszę :) Komplementy jak najbardziej, bardzo ładnie sobie urządziłaś regał (chociaż ta nazwa nie do końca mi pasuje), ale u mnie odpadają świeczki, zwłaszcza w takiej ilości

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rozpocznę dziś negocjacje z mamusią, obiecuję!

      Usuń
  2. No, no...klękajcie narody..!!! Okazuje się że stolarzem był nie tylko mój dziadek Stefan(syn Konstantego, ojciec Wiktora,pradziadek Agaty i Ani, prapradziadek Wiktorka i Zosi) ale strugiem nieżle wymiata również Zbychu!!!(syn najslynniejszej GIENI)

    OdpowiedzUsuń